Dawno temu, jak miałem 12 może 13 lat, zostawałem w domu, rezygnowałem z gry w piłkę lub niedzielnych spotkań podwórkowych aby móc obejrzeć nowy odcinek podróży Tony Halika i Elżbiety Dzikowskiej. Marzyłem aby kiedyś móc pojechać w miejsca równie odległe, dzikie i nieznane. Stało się. Wtedy nawet nie marzyłem że to się kiedyś zrealizuje.
Jednakże jak to w życiu, los okazał się łaskawy dzięki przyjaciołom, których znałem jak dotąd jedynie wirtualnie.
Rozpoczynamy wyprawę kilkugodzinnym oczekiwaniem na przesiadkę w Pradze.
Już na lotnisku w Sao Paolo, w związku ze zmiana godzin lotów zmuszeni jesteśmy do czekania na samolot do Santa Cruz przez ponad 12 godz. W jednej z knajpek spotkaliśmy orkiestrę dętą z Moskwy, która umilała nam czas grając „Deszcze niespokojne” Osieckiej i pozostałą ścieżkę dźwiękową kultowego filmu. Wnioskuję, że albo wyglądaliśmy na pancernych albo było to jedyne znane im dzieło z bogatej, polskiej bibligrafii muzycznej.
W umilonym przez wspomnianą orkiestrę czasie zatraciliśmy się całkowicie. Cudem przypomnieliśmy sobie po co tu gnijemy. Niestety – Pani przy desku nie miała dobrych informacji – nie lecimy. Overbooking a bilety możemy sobie…
Jakże się cieszyliśmy gdy po 2 dniach wygrzebaliśmy się z znienawidzonego lotniska w Sao Paulo…
Lądujemy na lotnisku w Santa Cruz. Pomarańcze i sok są wspaniałe, „pomarańcze i sok są wspaniałe”, „pomarańcze i sok są wspaniałe” powtarzam te nic nie znaczące zdanie jakby duplikacja miała odesłać w natychmiastowe zapomnienie trudy podróży.
Nasz przewodnik Adam pokazał nam gdzie można zjeść dobrze, smacznie i niedrogo. Trzeba patrzeć gdzie stoi dużo taksówek.
Niestety kolejna fatalna wiadomość – nasze bagaże nie przyleciały. Większość sprzętu wędkarskiego i ubrania krążą nie wiadomo gdzie. Przewidując jakby to zdarzenie mam w podręcznym bagażu: kołowrotki, buty do brodzenia i część przynęt – niestety bez kotwic. Jak to będzie?
Kupuję na okolicznym rynku 3 pary majtek, 2 koszulki, coś cieplejszego na noc i 3 pary skarpet. Zobaczymy… Resztę pożyczą nam nasi koledzy organizatorzy – Grzegorz i Rafał . Wsiadamy do rury.
„Krzysztof nie martw się – jakoś to będzie. Najgorsze te 2 litry krajowych trunków: babcina malinówka i cytrynówka. Kto to teraz pije?!”
Trochę trzęsło ale szczęśliwie wylądowaliśmy w Trynidadzie. Bagażu dużo nie mamy. Biali Gringos bez bagaży? Ciekawe co tu robią?
Zmieniamy środek transportu – dalej polecimy jednosilnikową Cessną…. Czy damy radę?
Przypadł mi zaszczyt zajęcia miejsca obok pilota. Nie martwcie się – to nie ja pilotowałem ten samolot.
W samolocie ostro trzęsło. Nigdy czymś takim w końcu nie leciałem. Co i rusz wpadaliśmy w powietrzne dziury, co pilot kwitował tylko dziwnym, pobłażliwym uśmiechem.
Lądowanie było zjawiskowe, z resztą samo lotnisko również.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tego co było pod nami…
W oczekiwaniu na drugi samolot, zostaliśmy zaproszeni na kawę do miejscowego burmistrza miasta San Borja. Krzysiek pokładał się ze śmiechu z papugi idealnie imitującej ludzki głosi.
Zdjęcie z naszym gospodarzem ( drugi od lewej). Człowiek niezwykle uprzejmy, cieszący się niebywałym szacunkiem wśród lokalnej społeczności. Przy nim czyliśmy się jak VIP-y.
Pies gospodarza wytropił poniższego jaguara.
Skóra i czaszka jaguara. Podobno, zanim został zastrzelony zdążył zagryźć kilkadziesiąt sztuk bydła.
Szaman Krzysiu, przygotowuje się do tańca rytualnego.
Mały nie jestem, ale szans z jaguarem nie miałbym zbyt wielkich. Nie myślałem, że jest on aż tak duży.
Te wielkie worki przed wejściem sklepu to suszone liście koki. Same liście działają pobudzająco, co bardzo pomaga w tym gorącym klimacie – coś jakby strzelić sobie napój energetyczny.
Ulica w zapomnianym i sennym, czyt. typowym miasteczku Ameryki Południowej.
Odcinek dolny rzeki będącej naszym celem. Do naszych łowisk około 200 km w górę nurtu. Dotrzemy tam samolotem a potem łodzią. Płynięcie w górę to dodatkowe 2 dni.
Pamiątkowe zdjęcie na moście. Na wieść, że w dole za zakrętem łowi się potężne sumy aż skóra cierpnie. Co my tu jeszcze robimy?!
Może część z Was nie uwierzy, ale nie we wszystkich domach w miasteczku mają elektryczność. Na szczęście nam dane było zamieszkać w zaprzyjaźnionym pensjonacie o szumnej nazwie „Las Palmas”. Gość musiał mieć niezłą fantazję by coś takiego postawić w miejscu, gdzie przyjeżdzających turystów w ciągu roku można policzyć na palcach dwóch rąk i nóg. Cóż – taka ciekawostka na pograniczu boliwijskiej dżungli.
Przyjaciele z ośrodka o szorstkim języczku.
Raj! Co tu mówić więcej?! Dość szybko zapomnieliśmy, że następnego dnia ruszamy w dżunglę… bez bagaży.
Przed wyruszeniem w interior trzeba się odstresować w miejscowej restauracji ulicznej. Do dziś mam wątpliwości, czy to co zjadłem było naprawdę wołowiną.
Rano – super wiadomość! Bagaże się odnalazły! Dzięki polskiemu konsulowi, Panu Tomkowi Łosikowi z Sao Paolo, zostały przesłane do Santa Cruz a następnie dwoma awionetkami dotarły do nas. Cud! W końcu miałem swoja torbę ze sprzętem a Krzysztof dodatkowo 2 buteleczki cytrynówki. Pakujemy graty i wylatujemy. Widok dżungli z góry przypomina zwartą zieleń azjatyckiej tajgi – równie niezbadanej tylko w innym klimacie. Oby tylko dolecieć na miejsce… Strasznie trzęsie. Nasza mała Cessna co i rusz wpada w powietrzne dziury.
W oddali widać juz lotnisko – wybawienie! Pilot nieźle się bawił widząc nasze rozbiegane spojrzenia i zaciśnięte szczęki.
Wioska nazywa się Fatima – założona kilkadziesiąt lat temu przez szwajcarskiego misjonarza. Niestety już go nie spotkamy – pewnie ma baczenie na wioskę gdzieś z góry. W Fatimie pracują 2 siostry, które zajmują się Indianami. Pełnią wszelakie misyjne zadania a także m.in. prowadzą szkołę, hodowlę zwierząt i uprawę roli. Wspaniałe kobiety przepełnione misją czynienia dobra.
Motyle to coś co zawsze odtąd będzie mi się kojarzyło z Boliwią
Z Fatimy ruszamy dalej. Towarzyszą nam miejscowi Indianie. Bierzemy sprzęt i zapasy jedzenia. Musimy tachać to 4 km do rzeki, gdzie czekają łodzie. Kulka liści koki w polik i… wio!
Zasapani docieramy do rzeki, gdzie po krótkim odpoczynku zaczynamy główną przygodę. Czeka nas jeszcze wiele kilometrów drogi w górę rzeki, zanim ta zmieni charakter i otoczą nas góry.
Mijamy pojedyncze chaty. Zaciekawieni indianie z plemienia Tsimane wyrastają na brzegach jak grzyby po deszczu aby sprawdzić któż taki płynie w górę ich rzeki.
Coś niewyobrażalnego ale tam nikt nie pilnuje chodzących dzieci! W dżungli – jaguary, węże, groźne pająki i skorpiony, w rzece natomiast niebezpieczne raje, anakondy i oczywiście… kajmany!
Schody prowadzące do rzeki.
Płyniemy dalej. Po brzegach widać dlaczego rzeka przybiera kolor kakao, po każdej nawet niewielkiej ulewie. A tych nie brakuje – w końcu to las deszczowy.
Mijamy indian płynących w dół z plecionymi liśćmi palm. Wykorzystywane są do pokrycia dachów chat. Taki spływ trwa nieraz tydzień lub dwa! Powrót jeszcze dłużej. Tratwa składa się z dwóch części: mieszkalnej i towarowej.
Poranna toaleta.
„Przerwa na obiad” – zadecydował guide Grzegorz.
Posileni ruszamy dalej w drogę, ku nieznanemu.
Nabrzeżne modelki.
W cieniu palmy małe Abuelo.
Mężczyzna poszedł polować zostawiając córkę. Albo żonę (sic!) – dziwnie Ci indianie mają to poukładane.
Okoliczne ptactwo: czaple ale jakieś inne.
Handlarze liści palmy i gładź rzeki.
W dali w końcu dostrzegamy zarys gór – to tam znajdziemy złoto!
Miejscowi rybacy łowią głównie sumowate i małe ryby kąsaczowate.
Dopływamy do ostatniej z wiosek zamieszkanych przez ludzi – Qucisamy. Wyżej już tylko „dzika dżungla”! Choć Tsimane wspominają, że przy źródłach rzeki istnieje ponoć jeszcze jakaś osada. „Ale mieszkańcy są nienormalni jacyś, bo nie noszą wogóle ubrań i zobaczeni zawsze uciekają w las”!!!
Witają nas kąpiące się dzieci. Weźmiemy stąd „pchaczy” czułen i zaopatrzymy się w owoce.
Krzyś na tle wioski.
Grzegorz mówiący po hiszpańsku, nie mógł odgonić się od ciekawskich dzieciaków.
Ja natomiast ugościłem dzieci paprykarzem szczecińskim. Czy smakowało? Miny mieli takie, że ciężko wydedukować… Ba! Pewnie, że smakowało! Wsuwali, że aż uszy się trzęsły!
Nawet mają oswojone pekari, które chowają się razem ze świniami.
Krzysztof znalazł przyjaciela.
Miejscowa młodzież. Co robią po zmroku? W wiosce nie ma elektryczności ani komputerów. Przepraszam – widziałem solar słoneczny. Może ładuje jakiś akumulator?
Zdjęcie na pamiątkę i w drogę.
Nie upłynęliśmy godziny w górę rzeki i Krzysztof ma branie.
Uśmiechnięta faciata przewodnika mówi sama za siebie – satysfakcja.
Czujka na dziobie wypatruje podwodnych przeszkód.
Były momenty, że niektórzy woleli iść brzegiem.
„Trochę w prawo.”
Łowiliśmy również parami.
Cały czas w górę. Ludzi, choć coraz rzadziej ciągle jeszcze spotykamy. Z pewnością maruderzy z Qucisamy.
Wielka, szeroka i szczególnie przy tak podniesionej wodzie, obiecująca płań… niestety pusta. Mieliśmy dużo pecha, że o tej porze roku zastaliśmy tak wysoką wodę. Ponoć pora deszczowa była najobfitsza od stu lat! Pozalewało wiele wiosek. Nawet konkurencyjny projekt wędkarski argentyńczyków mocno ucierpiał – zalało ekskluzywną lodge, w której 5 dni łowienia kosztuje 6000$USD!!!
I motyle, wiele motyli! Arkady Fiedler miałby tu pełne ręce roboty!
Wracamy z zapasami grapefruitów i pomarańczy i płyniemy dalej
Ja też tu byłem.
Zaczęły się przelewy przez, które trudno przepychać łódź.
Wreszcie i ja zapinam moje pierwsze dorado!
Ryba okropnie silna – wyskoki i zwroty to to na co czekałem.
Wreszcie jest! Ale jak ją podebrać?! Szczęka tej ryby jest niesamowita. Prawdziwa gilotyna do ludzkich palców! Z pomocą przychodzi Rafał.
Im dalej w górę tym rzeka robi się coraz węższa.
Dopływamy do ciekawego przelewu.
Krzyś jak zawsze pierwszy.
Ale za jego plecami…
Boliwijskie złoto znalezione!
I z bliska. Trzeba uważać na palce!
Łowimy dalej. Następny zakręt…
Krzysztof powyżej, w niesamowitym nurcie zapina dobrą dorado.
Może nie wygląda ale te złote ryby są przy tym niesłychanie szerokie – taka ryba może mieć pod 8kg!
Zmieniam wobler na małą wahadłówkę i jest! Tym razem yatorana. Podobne mam w akwarium.
Z góry widać lepiej co dzieje się pod wodą – także wychodzące ryby. Choć i te dobrze widzą, zatem na taki komfort pozwalaliśmy sobie rzadko.
Gdyby woda była czysta jak przed rokiem wszystkie ryby pierzchłyby dawno gdzie pieprz rośnie!
Ups! Niedoceniłem… Nieco głębiej niż się spodziewałem.
Przy tym – te cholernie śliskie kamienie!
Bez kolców w butach można wrócić bez zębów. Szybki nurt nie dawałby najmniejszych szans by je choć wyzbierać:P
Niektórzy głębokie płanie przepływali wpław, ale z tym trzeba uważać. Buty, ciężka od wody odzież, nieporęczna kamizelka i wędka w dłoni nie sprzyjają pływaniu a już wogóle szybkiej ucieczce przed przepływającą rają!
W grupie zawsze raźniej… „i może kolec raji nie trafi mnie tylko kolegę”:P
W tym czasie Martinez poszedł w dżunglę zapolować.
Taka małpa to prezent dla żony czekającej w wiosce!
Nie wiem, czy moja żona też by się ucieszyła gdybym coś takiego jej przyniósł z delikatesów. Może jakbym się jeszcze wystroił w białą koszulę i zmiękczył czymś zielonym (żonę znaczy i kwiaty mam na myśli)?:P
Może chociaż kolegom by nie odmówiła przyjęcia podarku.
Mięso musiało zostać przygotowane do wędzenia
Aż ślinka cieknie…
Wieczorne zajęcia w grupach.
Makłowicz – odcinek w boliwijskiej dżungli.
Rafał w zadumie – nad czym , to tylko on może wiedzieć.
Każdy chciał mieć zdjęcie
„Powiedz tylko słowo a twoja dusza będzie uzdrowiona”;)
Niektórzy Indianie są zakochani w naszych górach…
Poranny motyl. Wstajemy choć nie jest łatwo… Niestety to co dobre musi się kiedyś skończyć. Powrotny spływ – łowimy w miejscówkach, w których padły ryby ale też i takich, które przeoczyliśmy. Woda sporo opadła – rzeka wygląda całkiem inaczej .
Stajanka przy przelewie
Niezawodny Slider Salmo
Ryba z nurtu
Kawałek ciekawej wody
Broda szybko urosła
Widzimy przepływające tratwy – to tzw. niezbyt legalny wyrąb lasów.
Tratwy liczą nawet do 30 metrów. Indianie są dobrze zorganizowani żeby na tym zapanować.
Wschód słońca nad Maniqui…
Wieczorem w czasie gdy inni rozkładali obóz.
„Daj ją bliżej! Jak nie bogagrip’em to nożem ją!” (przyp. Słowik)
Krzysztof postanowił sobie, że rano wstanie przed wszystkimi… Stało się!
Mina może zaspana ale w sercu… BOOM!!!
Słońce już wysoko na niebie – może się umyjemy?
Przyłapany! Chyba na każdym wyjeździe można liczyć na życzliwych kolegów czychających z aparatem na kompromitujące momenty! A woda o poranku zimnutka!;)
W międzyczasie, nasi kucharze pichcą nam śniadanie.
Boliwijski poranek. Pakujemy się i zaczynamy spływać.
Jeszcze tylko zobaczymy czy rybki się wysuszyły. Jak widać na fotce – wielkie mrówki i pszczoły też lubią to sprawdzać.
Wszechobecne motyle.
Niestety – lotniskowe koszmary ukradły nam tyle czasu, że do cywilizacji wracać musielismy sporo za szybko. W San Borja spotkaliśmy kawalerzystę znającego dość dobrze historię Polski i „naszą” kawalerię. Zaprosiliśmy go na małe piwko.
Może kiedyś będę podobny – broda rośnie…
Jak syn z ojcem! (przyp. Słowik)
Piwobranie w wyjątkowym towarzystwie przeciągnęło się do późnych godzin nocnych.
Spojrzenie Rafała mówi samo za siebie – cel zlokalizowany!
Nocne życie w San Borja. Można uśpić dziecko, nawet w czasie jazdy.
Mała impreza z naszymi boliwijskimi przyjaciółmi. Choć trzeba pamietać, że Adam to nasz ziom, tyle że osiadły w Boliwii.
Spróbujemy i my! Tylko czy mocy wystarczy?
Conozco solo unas palabras…
Po meczącej nocy wypoczynek w naszej rezydencji, pakowanie i ruszamy w drogę. Na szczęście droga po deszczach obeschła więc czekające nas 500km bez asfaltu nie powinno być trudne.
Zachód słońca a my ciągle w drodze
Następnego dnia widok z kawiarni hotelowej.
W taksówce jest wszystko
Jutro o świcie wylatujemy – Żegnaj Boliwio.
W wyprawie wzięli udział :
Rafał Czuba
Krzysztof Motorek Malinowski
Grzegorz Borowski
Paweł Korczyk nazwany niewiadomo dlaczego przez Indian – niedźwiedziem (po hiszpańsku „Del Oso”)
Przewodnicy indiańscy z plemienia Tsimane
Bardzo dziękuje Grzegorzowi , Rafałowi , Adamowi, Bule i Pawłowi za zorganizowanie wyprawy. A także Krzysztofowi, że chciał tam ze mną pojechać. Mimo wielu przeciwnosci losu (obsługa linii lotniczych, pogoda, poziom wody) była to Przygoda przez duże „P”!
Tekst: Paweł Korczyk
Zdjęcia: Krzysztof Malinowski, Grzegorz Borowski, Michał „Buła” i Paweł Korczyk