Boliwia, w ogóle Ameryka Południowa, nigdy jakoś mi się nie marzyła. Pewnie że ciekawe miejsca, ale gorąco, pełno robali i innego plugastwa. No i te, jak im tam? Malarie, febry, gorączki krwotoczne czy tam inne sraczki-dziwaczki. Dziękuję, wolę niedźwiedzie w Rosji.
Jednak … czasem warto zmienić zdanie, szczególnie jak się porządnie dostanie w dupę na Syberii. Może cieplejszy klimat nie jest taki zły? I tak zrodził się pomysł na Dorady w Boliwii. Szybkie skompletowanie ekipy – Irek, Maciek, Tomi i ja. Negocjacje i ustalenia z Grześkiem (naszym przyszłym przewodnikiem po tym południowoamerykańskim kraju) i można zacząć się przygotowywać do wyjazdu.
Ja jak zwykle przygotowania położyłem i pakowałem się dzień przed wyjazdem. W końcu trzeba być wiernym tradycji. Za to koledzy przyłożyli się odpowiednio … na szczęście 🙂
Trasa Warszawa – Madryt – Lima – Santa Cruz dłużyła się niemiłosiernie, ale jakoś te kilkadziesiąt godzin przetrwaliśmy.


Na miejscu czekał na nas Adam (Polak mieszkający w Santa Cruz) i zabrał głodnych białasów na mięso, czyli świeże południowoamerykańskie steki.


Człowiek najedzony jest potulniejszy, więc „nafutrowani” dowiedzieliśmy się, że dalej awionetką nie polecimy, ale czeka na nas autobus. Cała noc po boliwijskich drogach… Wehikuł okazał się całkiem przyjemnym środkiem transportu. Siedzenia rozkładały się do pozycji leżącej i w zasadzie każdy nas wbił się w śpiwór i obudziliśmy się na miejscu, czyli w Trynidadzie.

Tam odebrali nas Paweł z Grześkiem, czyli organizatorzy całej imprezy. O dziwo czuliśmy się nawet wypoczęci … przydałyby się takie autobusy w „Polandii”.
Wieści jakie czekały na nas na miejscu nie były optymistyczne, w zasadzie to były fatalne. Ten rok charakteryzował się najpaskudniejszą pogodą od wielu lat. Poprzednie dwie ekipy na rzece nie połowiły. O ile pierwsza miała jeszcze przyzwoite warunki i na spinning trochę ryb pociągnęli, to druga łowiła tylko na początku, a później spadła woda z nieba i popłynęło błoto. Wycieczkę zakończono przed czasem. Padło pytanie co z nami … miny przewodników nie wróżyły nic dobrego. Niby przestało padać, ale potrwa chwilę zanim woda się oczyści i ociepli. Jednak nadzieja umiera ostatnia. Nie spieszyliśmy się więc nad rzekę i zaczęliśmy od fiesty w miasteczku 🙂


Prysznic, sen i można lecieć dalej.

Tym razem wypasioną awionetką.

Irek zrobił nam odprawę.

Pani także musiała przejść kontrolę 🙂

Podczas lotu podziwialiśmy widoki.

Pilot skupił się na zupełnie czymś innym.

Uffff udało się …

Następnym przystankiem w naszej podróży było jeszcze mniejsze miasteczko i niestety tam utknęliśmy na dwa dni ze względu na nagłe opady i zimny front atmosferyczny. Nawet gdyby przestało padać, żadna awionetka nie poleciałaby dalej, ponieważ „lotniska” w dżungli to po prostu połacie wykarczowanego lasu deszczowego, a lądowanie w błocie to niekoniecznie emocje jakich szukaliśmy.
Mieliśmy furę do dyspozycji.

W międzyczasie niektórzy zabijali czas zabawami …
… sado

… maso

Można było skorzystać z okazji i podleczyć zęby.

Ulewy w końcu minęły, jednak o awionetkach mogliśmy jedynie pomarzyć. Nie było rady – załadowaliśmy się w samochody i ruszyliśmy płatną autostradą (serio) w kierunku „portu” na rzece.

Szybki załadunek i popłynęliśmy w górę rzeki czymś bardzo przypominającym nasze wiślane pychówki, tyle że zrobionym z wydrążonego drzewa.








Nie ze wszystkimi mieliśmy ochotę się zapoznawać.

Jednak przystanki trzeba było robić.

… a to żeby zrobić zapasy z grejpfrutów (genialny smak)

… a to żeby planować przyszłe połowy

… czasem żeby podziwiać lokalną sztukę


… a czasem z zupełnie innych powodów

Czas umilały nam obserwacje lokalnej flory i fauny.










Po jedynie 2 dniach dotarliśmy do wioski Indian, którzy mieli dołączyć wraz ze swoimi łodziami do ekipy. Pozostał jeden dzień do pierwszych potencjalnych łowisk.

Pampalini liberał muszkarz baron Ireneusz von Knar kolonizator i oprawca.

W końcu niebo zaczęło się oczyszczać, a i temperatura zaczęła iść w górę. Do tego momentu było zimno jakbyśmy byli w tundrze a nie w dżungli. Praktycznie każdy miał na sobie wszystkie ubrania i spał w nich nocami. Ja jako „najlepiej przygotowany” miałem śpiworek na tropiki … uratował mnie przypadkowo zabrany polar, ale i tak przemarzłem do szpiku kości.



Gdy minęliśmy najbardziej brudzący dopływ, woda nieznacznie się oczyściła i odżyła nadzieja. Wszyscy wyciągnęli wędziska i ruszyliśmy w poszukiwaniu pierwszych dorad. Maciek z Irkiem przeprowadzili atak prawym skrzydłem z muchówkami, ja lewym ze spinem a Tomi środkiem z teleskopową karpiówką uzbrojoną w kopyta Relaxa 🙂



Pierwsza muchowa dorada.

Kto był najskuteczniejszy?





Płynęliśmy dalej, próbując w najciekawszych miejscach, ale działo się niewiele. Tomi spuścił dużą doradę, ponieważ nie wytrzymała agrafka, muszkarze mieli wyjścia i lekkie skubnięcia, a ja miałem spinki raz za razem. Doszedłem do takiej wprawy, że udało mi się nawet spiąć suma surubi. Ten trend postanowiłem kontynuować do końca wyprawy co niezmiernie „cieszyło” Grześka 🙂
Dość szybko odpadły mi wszystkie wkręty z butów i rozpocząłem „taniec na lodzie”. Na szczęście ulitował się nade mną Paweł i następnego dnia pożyczył mi awaryjną parę przygotowaną specjalnie dla takich „profesjonalistów” jak ja 🙂

W końcu dopłynęliśmy do ujścia niedużej rzeki, gdzie rozbiliśmy obóz. Przed zmrokiem postanowiliśmy jeszcze raz podkreślić nasze wyniki – Tomi wytargał jakąś doradę, ja spiąłem dwie kilkunastokilogramowe paku. Z tego faktu nie byłem już zadowolony, bo ryby były wielkie i do tego bardzo silne. Miałem ochotę zapozować do zdjęcia choć z jedną. Wytelepały mnie niemiłosiernie. Brały pod samym brzegiem … niestety przeciwległym. Rzuty musiały być bardzo dalekie, a że bardzo chciałem się zrehabilitować to wykonywałem coraz to mocniejsze wymachy. Tak pozbyłem się jedynego spinningu jaki wziąłem na ten wyjazd oraz ostatniej i jedynej Algi 🙂 Paweł był przygotowany na takie przygody i pożyczył mi jerkówkę, a Tomi multiplikator. Jednak komplet pod tytułem „sztywna krótka wędka plus plecionka” na tak dynamiczne i skoczne ryby jak dorady nie bardzo się nadaje. Jednak przecież nie chodzi o to, żeby rybę wyholować, liczy się branie i frajda podczas walki. Pełna profeska jeśli chodzi o C&R – 90% ryb spinałem w czasie ich wyskoków 🙂
Następnego dnia rozdzieliliśmy się na dwie ekipy – Maciek z Irkiem ruszyli w górę głównej rzeki, a ja z Tomim w górę dopływu. Decyzja zapadła drogą losowania i później okazało się, że było to szczęśliwe losowanie – woda w rzece głównej była cieplejsza, co przy tych warunkach miało wielkie znaczenie, ponieważ my mieliśmy awaryjne spinningi (co prawda ja swój połamałem i nie miałem już przynęt, ale przewodnicy stanęli na wysokości zadania i pożyczyli mi trochę jerków), natomiast Maciek i Irek posiadali jedynie muchówki, więc nie mieliby szans wydłubać nieaktywnych ryb z dołków. Oczywiście i tak dorady praktycznie nie żerowały, ale zawsze ten jeden czy dwa stopnie robią różnicę.
(w międzyczasie pierdyknę kilka motylków 🙂 )




Niebieski klamot.

Pierwsze dwa dni na małej rzece nie były obiecujące. Ba, były wręcz tragiczne. Jednak w pewnym momencie minęliśmy ekipę Indian, którzy spływali polując na ryby. Od tego momentu zrobiło się lepiej, znaaacznie lepiej. Najpierw musieliśmy nałowić się na spinning, by w końcu spróbować muchówek. Nie było łatwo, ale coś tam udało się wydłubać. Jednak ta pierwsza metoda była znacznie skuteczniejsza. Co prawda woda powoli się ocieplała, ale ryby nie bardzo miały ochotę wypływać z dziur na żerowanie. Jednak gdy udawało się zapiąć choć jedną sztukę, wtedy następował tzw. „szał pały” – wszystkie dorady z okolicy wpadały w amok i próbowały wyrwać z pyska kąsek rybie holowanej. Jeśli przynęta wystawała z paszczy to zazwyczaj kończyło się obcinką. Nie pomagał nawet metrowy przypon z linki stalowej, ponieważ w tumulcie linka zazwyczaj trafiała na kłapiącą pyskiem doradę. Z tego względu hole na muchówce były znacznie pewniejsze. Specyfika takiego żerowania powodowała, że mieliśmy długie okresy bez brania i bardzo krótkie momenty mega żarcia. Jeśli jeden z nas zacinał rybę, od razu podbiegał kolega i rzucał cokolwiek w pobliże, aby od razu zaliczyć branie. Niestety nie zdarzało się to zbyt często.












Jedna z nielicznych złowionych jatoran – ryb waleczniejszych niż dorady.






Każdego dnia przemierzaliśmy wiele kilometrów w górę rzeki łowiąc, a popołudniu rozbijaliśmy obóz i zbieraliśmy siły na następny dzień.




Najlepsze zmywarki w Boliwii.

Niektórzy znajdywali czas nawet na takie pierdoły jak golenie 🙂

Gdy brakowało sił to wspomagaliśmy się boliwijskimi „energetykami” 🙂

Cały czas towarzyszyli nam Indianie, którzy stanowili nieocenioną pomoc. Przede wszystkim płynęli łodziami wraz z całym bajzlem kilkaset metrów za nami, dodatkowo co jakiś czas pomagali nam pokonać co głębsze odcinki w swoich czółnach. Bywało też, że odczepiali nasze wabiki z różnorakich zawad. W międzyczasie polowali na wszystko co według nich jest jadalne. Na tyle sprawnie posługują się łukami, że ich łupem padały także ryby. Cały czas nie mogłem się nadziwić jak boso pomykali po kamieniach w rzece. Ja miałem z tym wielki problem w podkutych butach.




Na ryby nie tylko polowali, ale także łowili je na rzutki, czyli filety nadziane na wielkie haki i przymocowane do grubej żyłki. Ich wyniki były znacznie lepsze niż nasze (sic!).
Wielki i bardzo smaczny glonojad.

Sum surubi.

Sumy toro.



Grill bar

Sushi bar

Niektórzy próbowali zaadoptować indiańskie metody … raczej z opłakanym skutkiem – dwa razy ryby zabrały całą żyłkę śpiącemu łowcy, innym razem sum toro zaparkował w drzewach 😉

W międzyczasie liberałowie muszkarze dobrze bawili się na rzece głównej. Ich wyniki nie były gorsze niż nasze, a na dodatek dorady złowione na chwost liczą się podwójnie. Lekko nie mieli, ale wynik wypracowany sprawia większą frajdę, więc nikt nie narzekał.

















Chwila nieuwagi i … szczęście w nieszczęściu, że dorada miała zablokowany pysk przez chwytak.

Czasem trzeba było przedzierać się przez dżunglę, aby dotrzeć to najciekawszych miejsc.

Gdy sił brakowało …

Czasem efekty działania energetyków były inne niż zamierzone …

Na koniec każdego dnia należał się odpoczynek.

Irek znalazł nowych przyjaciół.

Koniec wycieczki – dalej popłynęli jedynie przewodnicy, a to ze względów bezpieczeństwa, ponieważ ponton miał dziurę i należało ją zatykać palcem 🙂

My także po kilku dniach dotarliśmy do miejsca, w którym liczne progi uniemożliwiały dalszą podróż łodziami. Padł więc pomysł, aby Indianie poświęcili jeden dzień na przekarczowanie starego szlaku przez dżunglę, a drugiego dnia poprowadzili tą ścieżką „białasów”. Jak zaplanowano tak się stało i wylądowaliśmy w przepięknym kanionie, który nie pozwalał na spacer brzegiem ani wodą.


Jednak wędkarz to uparta bestia – większość sprzętu zostawiliśmy w rękach Indian, a dalej ruszyliśmy wpław z wędkami w zębach. W każdym obiecującym miejscu wypełzaliśmy na półki skalne i próbowaliśmy łowić dorady.


Brań było coraz więcej, aż do momentu gdzie liczba ryb i ich agresja stały się wręcz absurdalne – jedna ryba się spinała, brała następna … ta też się oczywiście spinała. Masa zabawy, bardzo mało wyholowanych ryb 🙂

Po kilkudziesięciu spiętych doradach zdecydowaliśmy się wracać, aby zdążyć przed zmrokiem. Tak mocnym akcentem zakończyła się nasza tułaczka w górę rzeki.


Następne dni to już powrót z prądem i obławianie najciekawszych miejscówek. Na sam koniec czekały nas jeszcze emocje, których się nie spodziewaliśmy – jednego wieczoru trafiliśmy na wędrujące na tarło stada niedużych ryb. Ławice były na tyle duże, że praktycznie wszystkie drapieżniki zwariowały. Nie przegapiłem okazji i wytarmosiłem kilka dorad na muchę. Tomi za to rzutem na taśmę złowił rybę wyjazdu (niestety na spinning :P).

Nasi przewodnicy a zarazem koledzy – Michał, Paweł, Rafał i Grzesiek (się gdzieś zapodział i nie ma go na fotce). Chłopaki nie tylko wzorowo zorganizowali wyjazd, ale stanowili także genialne towarzystwo nad wodą.

Powrót łodziami zajął nam kilka dni i gdy tylko dotarliśmy do cywilizacji czekała na nas niespodzianka – linie lotnicze, którymi mieliśmy wracać do Europy zbankrutowały. Iberia, która składała nam całe połączenie nie bardzo chciała nam pomóc, ale pod naciskiem biura podróży (wielkie podziękowania), w końcu z wielką łaską przetransportowała nas do Berlina. Dalej musieliśmy radzić sobie sami, ale to już nie był problem. Ja załadowałem się w autobus do Szczecina, a reszta w pociąg na Śląsk.
Mimo, kilku pechowych okoliczności, wyjazd był bardzo udany. Dotarliśmy w dzikie miejsca, połowiliśmy pięknych ryb, przeżyliśmy ciekawe przygody i wróciliśmy z pełnym pakietem wspomnień.
… gdzie by się tu teraz wybrać? 🙂

tekst i opracowanie: Daniel Celeda
zdjęcia: Maciej Sarnik, Tomasz Gancarz, Daniel Celeda oraz Baron Ireneusz von Knar