Andamany to jeden z dwóch archipelagów wchodzących w skład jednego z terytoriów związkowych Indii – Andamanów i Nikobarów. Słyną one nie tylko z najpiękniejszych plaż na świecie, również nie tylko ze wspaniałych ryb zamieszkujących okoliczne morskie wody. To również jedno z ostatnich miejsc, gdzie żyją ostatni prawdziwie wolni i dzicy osobnicy gatunku Homo sapiens. Nie życzą sobie kontaktu ze współczesną cywilizacją i co więcej – mocno i agresywnie tego pilnują. Od zawsze wszelkie próby wylądowania szalonych podróżników, ambitnych antropologów, etnografów, pomocy humanitarnej czy nawiedzonych misjonarzy na niektórych wyspach kończą się po prostu śmiercią od strzał i dzid i zakopaniem ciała jeszcze na plaży. Istnieje rządowy, bardzo surowo pilnowany zakaz choćby zbliżania się do tych wysp. Części z nich nie wolno nawet fotografować.

Już same te informacje potrafią nieźle namieszać w głowach ludzi parających się w życiu podróżowaniem. Do tego książki czytane w dzieciństwie jak „Skarb wysp Andamańskich” Ossendowskiego, sama egzotyka Indii i… masz ci babo placek. Nie sposób tego miejsca uniknąć.

Lecieliśmy przez Chennai, gdzie z uwagi na połączenia lotnicze część z nas nocowała, druga część noc spędzić miała już w stolicy Andamanów – w Port Blair. Dwa miasta – niewiele różniące się od siebie.

Jak to w Indiach – pełne lepkiego brudu, wstrząsającej mieszanki zapachów, biedy ale i wszechobecnego uśmiechu, milionów kolorów i prześcigających się wdzięków.

Indie można kochać albo nienawidzić – obojętnym być jednak nie sposób.

Wsiąknęliśmy kompletnie.

Nie widzieliśmy by ktokolwiek narzekał tam na niewygody w przemieszczaniu.

„Garstka multimiliarderów współżyje z 250 milionami ludzi zmuszonych do wegetowania za jeden dolar dziennie.”

Sam Ghandi głosił:

„Ochrona krów to dar hinduizmu dla świata. Hinduizm będzie żył tak długo, dopóki będą żyć hinduiści chroniący krowy.”

Jednym z wyjątkowych komplementów w Indiach jest powiedzenie dziewczynie, że ma oczy jak krowa 💥

Przepych barw tkanin, ozdób, błysków zębów i wdzięcznych spojrzeń tak bardzo się kłóci ze wszystkim innym wokół.

Chyba nigdzie indziej jak na Andamanach „zawód” rozłupywacza kokosów nie cieszy się taką popularnością. Ruchy mają tak sprawne, że przygodny obserwator może gapić się godzinami.

Standardem w Indiach jest widok świętych krów na środku drogi. Nawet w dużych miastach, jak Mumbai czy Delhi, chodzą one po chodnikach, kryją się w cieniu samochodów, leżą na ulicach, czasami zaglądają do sklepików albo skubią warzywa na straganach. Są nieodłącznym elementem krajobrazu tego kraju.

Sama konstytucja Indii zawiera zapisy zobowiązujące władze do ochrony tych zwierząt. Jednakże w większości stanów obowiązują miejscowe przepisy i wyjątki od nich, które dopuszczają m.in. zabijanie starych i chorych krów. Okazuje się jednak, że jest to bardzo źle widziane i bywa powodem konfliktów. Zdarzają bowiem przypadki napadów na rzeźnie, rzeźników i na osoby wyznające religie nie nakazujące praktykowania wegetarianizmu (np. muzułman). Dlatego najczęściej nawet stare i schorowane krowy chowane są i karmione aż do ich śmierci. W Indiach funkcjonują specjalne schroniska dla tych zwierząt. Niedaleko Delhi w mieście Gurgaon znajduje się jedno z nich. Swój dom znalazło tam kilkaset krów.

Indie są drugim najbardziej zaludnionym krajem na świecie, z prawie jedną piątą światowej populacji. Przewiduje się, że prześcigną one nawet Chiny i do 2024 roku staną się najbardziej zaludnionym krajem na świecie.

W ponad 63 proc. indyjskich gospodarstw jest telefon komórkowy, ale tylko niecałe 47 proc. ma toaletę, 3 proc. korzysta z toalet publicznych, reszta załatwia potrzeby na zewnątrz. Te dzieci naprawdę nie należą do najbiedniejszych!

Indie maksymalnie eksploatują zasoby wód podziemnych. W kraju tym spod ziemi pobiera się tyle wody, co łącznie w USA i Chinach. Złe zarządzanie powoduje, że poziom wód gruntowych błyskawicznie spada. W 2018 roku opublikowano raport, z którego wynika, że jeśli nic się nie zmieni, to 21 miast, w tym Delhi, Bengaluru, Chennai i Hyderabad już lada dzień wyczerpie całe zapasy wód podziemnych, co bezpośrednio dotknie 100 milionów ludzi.

W tym samym raporcie czytamy, że do roku 2030 zapotrzebowanie Indii na wodę będzie 2-krotnie większe niż zapewniają jej dostępne źródła. Setki milionów ludzi będą miały problem z dostępem do wody, a jej brak może przełożyć się na stratę 6% PKB.

Status kobiet we współczesnych Indiach to w dużym stopniu rezultat napięcia spowodowanego ciągłym starciem tradycji i nowoczesności kształtującej obecne prawo.

Co znaczy szybka jazda na motorze bez kasku😜

Wirtualna Polska dokonała ciekawego porównania – oczywiście pół żartem, pół serio. Kryzys w Polsce, zła sytuacja demograficzna, niewydolność ZUS oraz zamieszanie wokół przyszłości OFE sprawiają, że mało kto u nas wierzy w dostatnie życie na emeryturze. Tymczasem spełnienie jesieni życia jest w zasięgu naszych seniorów już teraz – właśnie w Indiach!

Jak wyliczono, za średnie świadczenie z ZUS brutto w Indiach można by kupić tyle, co w Polsce za ponad 3270 zł. Przeprowadzając się do Indii, polski emeryt mógłby zwiększyć więc swoją siłę nabywczą o 76 proc. W rzeczywistości oszczędności mogłyby być jeszcze większe, ponieważ koszty wynajmu mieszkania i czynszu wypadają w Indiach jeszcze korzystniej niż ceny towarów konsumpcyjnych. Za kawalerkę poza centrum miasta trzeba tam przeznaczyć niewiele ponad 300 zł miesięcznie. Polski emeryt w Indiach mógłby pięć razy dłużej rozmawiać przez telefon i ponad trzy razy częściej stołować się w restauracji. Dwukrotnie częściej mógłby chodzić do kina, palić papierosy Marlboro i kupować chleb.

Smutna prawda o Indiach – tylko pracownicy części budżetówki tzw. government jobs na stare lata doczekają się jako takiej emerytury. Reszta skazana jest na siebie i rodziny.

Nikt jednak z tego powodu nie rwie sobie włosów z głowy. Na ulicach zabija się czas nierzadko na rozrywkach, np grając w palanta.

To jedna z pozostałości po czasach kiedy Indie były pod władzą Brytyjczyków.

Girlandy aksamitek i nagietków to popularny hinduski towar. Przyozdabia się tymi kwiatami liczne świątynie i posągi. Wita się nimi również podróżnych.

Akurat jabłka są tam dwa razy droższe niż w Polsce.

Gdyby ich przebrać to z powodzeniem mogliby ilustrować książkę Ossendowskiego.

W Indiach jest wiele bawołów i byków, i wszystkie żyją wśród ludzi, jednak za święte uznawane są tylko krowy dające mleko. Wszystko, co pochodzi od krowy uważane jest za magiczne, uzdrawiające i święte. Pisma wymieniają panća gawja – pięć szczególnie uświęconych substancji, stosowanych w medycynie, ofiarach i rytuałach: mleko, ser (panir), ghi (klarowane masło), nawóz i mocz.

Religia hinduistyczna zakazuje zabijania i spożywania bydła domowego – zdecydowana większość hinduistów tego przestrzega. Według ich wierzeń zabicie krowy pociąga za sobą złą karmę. Hindusi to życzliwy naród, ale złe potraktowanie tego zwierzęcia może narazić turystę na nieprzyjemności, łącznie z konsekwencjami prawnymi.

Sam Kapuściński pisał:

„Indie to w każdej dziedzinie nieskończoność bogów i mitów, wierzeń i języków, ras i kultur, we wszystkich i wszędzie, gdzie spojrzeć i o czym pomyśleć, zaczyna się ta o zawrót głowy przyprawiająca nieskończoność.”

Symbolizm krowy sięga w wierzeniach indyjskich czasów aryjskich. Teksty starowedyjskie przekazują, iż poza sklepieniem nieba znajduje się niebiańska krowa. Słońce i Księżyc to jej dzieci, a światło jest mlekiem. Natomiast zgodnie z hinduistycznymi pismami, krowa jest uosobieniem staroindyjskiej bogini Prythiwi. A żaden Hindus nie narazi się na gniew matki wszystkich żywych istot, czyli ludzi, zwierząt i roślin.

Odpływ w Indiach oznacza jedno – widok jeszcze większej ilości śmieci.

Nam jednak nie takie owoce były w głowach.

Będąc tam można do woli najeść się najlepszych owoców morza. Zatem zamówiliśmy pod hotel taxi…

… i ruszyliśmy w kierunku portowych knajp. Polecamy średnio czystą ale serwującą największe homary z jakimi przyszło nam się mierzyć (3 kilo mięcha!) New Lighthouse Restaurant w port Blair.

Autoriksze, zwane popularnie tuk – tukami, to bardzo ekonomiczny i sprytny środek transportu.

Tuk tuki powinny mieć zainstalowany licznik. Wiele z nich go nie ma, co jest sprzeczne z prawem. Jednak nawet ci kierowcy, którzy go zainstalowali, zwykle go nie włączają. Często wynajem rikszy wymaga targowania się z kierowcą. Zdarza się i tak, że kierowcy zakładają wadliwe liczniki, aby nabić cenę, jadą okrężną drogą, każą zapłacić kilka razy więcej z samego rana lub późno wieczorem albo wtedy, gdy nie da się dojechać innym pojazdem we wskazane miejsce. Cena może być podwójna, jeśli jedziemy tylko w jedną stronę (należy opłacić drogę powrotną kierowcy). Pasażerowie, którzy nie znają za dobrze lokalnego języka, często są zmuszeni słono zapłacić za przejazd. W miastach takich jak Delhi, Mumbaj, Kolkata, Pune, Hajdarabad, Bangalore czy Chennai chciano z góry ustalić średnią cenę za przewóz. Na przykład w Chennai opłata za przewóz w obrębie centrum miasta wynosiłaby około 50 rupii (ok 2,50zł). Pomimo to wciąż wielu podróżnych musi targować się z przewoźnikiem bądź ustalać cenę przed jazdą. Dlatego trzeba być czujnym.

Po wieczornym obżarstwie i pierwszych dolegliwościach jelitowych (chyba nie da się przed tym uciec, choć alko wiadomo – dobre na wszystko), odnaleźliśmy się na bazie promowej skąd mieliśmy elegancki, szybki i klimatyzowany prom na rajską wyspę. A to już zupełnie inna bajka niż Port Blair! Nazywa się tak samo jak jedna z aktorek grających dziewczynę Bonda w „For Your Eyes Only” – Havelock.

Nasz resorcik składał się z przyzwoitych, klimatyzowanych domków, głównego budynku z jadalnią wydającą rano śniadania, recepcją i barem. No i oczywiście basen pod palmami z jednym małym ale bardzo poważnym ALE… kokosami.

Średnio na świecie każdego roku notuje się ok. 150 przypadków śmierci od uderzenia spadającym kokosem. A te w hotelowym obejściu z hukiem spadały pewnie raz na godzinę! Dojrzała palma osiąga wysokość do 35 metrów. Orzech kokosowy waży od 1 do 4 kg. Siła z jaką uderza kokos może osiągnąć nawet jedną tonę!

Orzechy powodują głównie urazy głowy, ramion i pleców. W 1984 roku, w czasopiśmie „Journal of Trauma and Acute Care Surgery”, ukazał się artykuł zatytułowany „Injuries due to Falling Coconuts” („Urazy spowodowane przez orzechy kokosowe”). Autor pracy, dr Peter Barss pracował w szpitalu w Papui Nowej Gwinei, gdzie w ciągu czterech lat, pośród wszystkich urazów z którymi miał do czynienia, aż 2,5% spowodowane było uderzeniem spadającego kokosa. Peter Barss został za tą pracę uhonorowany nagrodą Ig Nobla. Już teraz wiecie gdzie polecimy w naszą kolejną tropikalną podróż?

Póki co pierwszego wieczora raczyliśmy się przysmakami morza w świetnej lokalnej restauracji Something Different. Mieliśmy to szczęście, że od naszego resortu mieliśmy ją 300 metrów dalej. No i te happy hours z piwami za pół ceny 😁

A na śniadanie ożywczy kokosik!

Wyspiarska rzeczywistość na Havelock każdego poranka zaczynała się dość brutalnie – to wyspa chyba najgłośniej piejących kogutów na świecie! Za to hotelowe plaże wyglądają tak😎

Havelock to również popularna destynacja dla amatorów nurkowania. Szkółek, punktów nabijających butle i samych instruktorów jest tam bez liku. Wszystko w bardzo prostych domkach.

Zaciekawiła mnie praca dwóch przyjaznych jegomości.

Ich codziennym zadaniem było wycinanie dojrzałych kiści kokosowych. Ochrona głów hotelowych gości chyba jednak była na drugim miejscu. Na pierwszym możliwość sprzedaży orzechów przechodniom na ulicy.

Oczywiście taki ja by się spierniczył po kilku minutach na chybotającym się drzewie. A jeśli nie to spałoby co innego. Nie rozbijającego głowy🤭 Ale sam nie wiem czym wolałbym dostać😝

Całe północne wybrzeże wyspy Havelock to kokosowe gaje.

 

O czym warto wspomnieć to wyspa uniknęła spustoszenia, jakie dotknęło większość obszarów w roku 2004 po trzęsieniu ziemi i tsunami, nie zanotowano też żadnych strat w ludziach. Nie wszystkie okoliczne wyspy miały tyle szczęścia. Również miejscówki wędkarskie ponoć od tego czasu się też dość mocno pozmieniały.

My jednak cieszyliśmy się jeszcze wtedy całkowitą beztroską. Nieświadomi jakież to tsunami nas spotka.

Monika z Jankiem miast śniadanka woleli się raczyć kokosami bezpośrednio nabytymi za grosze od zrywających.

O to to to. Pewnie przepłacaliśmy bo kosztowały nas „aż” 5 złotych!

Pół godziny później „zaokrętowaliśmy się” na dwóch jednostkach – szybkiej Calipso i niestety znacznie wolniejszej Mahi Mahi.

Łodzie nie były małe – można było z nich na raz rzucać w czwórkę przy zachowaniu rotacji pozycji. Poza tym popping to ciężka orka i zawsze ktoś i tak potrzebował odsapnąć, więc rozmiarowo było ok. Niestety Mahi mahi z jednym silnikiem była nieznośnie wolna a i stan tegoż silnika zostawiał wiele do życzenia. Łodziami zatem też się wymienialiśmy.

Pierwszy dzień na Calipso zaczął się nienajgorzej. Każdy z nas ochrzcił nowe kije.

Klasa „grand tourer” (z wł. gran turismo) to sportowe auta o wysokich osiągach, przygotowane do jazdy na długie dystanse i luksusowe. Zaliczają się do niej Aston Martiny, Ferrari, Lamborghini, SLR McLaren itd.

GT to też skrót od Giant Trevally (Caranx ignobilis), czyli karanksa olbrzymiego – ryby spędzającej sen z powiek ogromnej rzeszy słonowodnych wędkarzy. Jest to chyba flagowa ryba Andamanów i to dla niej przyjeżdża większość wędkarzy.  Biorą wyjątkowo agresywnie i widowiskowo.  Holującego doprowadzają do palpitacji serca, przyśpieszonego tętna, wyraźnego wyczerpania i bólu mięśni nierzadko jeszcze przez kilka kolejnych dni. By wyciągnąć ponad 40kg GT sprzęt niestety musi być najwyższej klasy co już przed wyjazdem ostro drenuje nasze portfele i lepiej by żona się nie dowiedziała jak bardzo.

W końcu jak mówi pewna modlitwa – „Panie Boże spraw by moja żona po mojej śmierci nie sprzedała mojego wędkarskiego sprzętu po cenie jaką jej powiedziałem, że zapłaciłem.”

GT to prawdziwa bandyterka. Oceaniczny gang całkowicie bezkarny w prześladowaniach swych bezbronnych ofiar. Stosuje różne techniki napadu, włącznie z wykorzystaniem większych od siebie drapieżców jak rekiny atakujące ławice. GT wtedy wpadają w amok! Generalnie im coś się dzieje głośniej i agresywniej tym szybciej prowokuje to je do ataku! A że najczęściej polują w stadach mają kompletną przewagę w rybim świecie.

I mają szczęście, że są ponoć niesmaczne – wypuszcza się je zatem bez żalu do wody gdziekolwiek wędkujemy.

Zmiana miejscówki przypomina odpoczynek między seriami na siłowni. Popping podobnie jak i speed jigging to doprawdy wykańczające ćwiczenia. 20 rzutów pod krytycznym okiem komentujących przewodników i jest się wyeliminowanym na kilka minut. Trzeba dać odpocząć muskułom i obowiązkowo napić się wody. A gdy pod koniec serii nastąpi atak… Sam nie wiem co w tym widzimy😅

GT często nie trafiają w powierzchniowe przynęty, często się nie zapinają ale gdy są na braniu to ataki powtarzają i powtarzają odprowadzając przynęty aż pod samą łódź.

Niestety faza księżyca czy co tam jeszcze może mieszać w głowie tym płetwiastym stworom podczas naszej andamańskiej „rybałki” nakazała brać oszczędnie zatem łowić musieliśmy uważnie bo po jednym, dwóch atakach kolejne następowały rzadko.

No to siup…

Monika na tropikalnym morskim wędkowaniu była pierwszy raz. To co wyczyniała na łodzi przypominało to co GT czyni pod wodą. Ich ścieżki po prostu musiały się przeciąć! Miotała jak szalona.

Ale gdy ktoś zaproponował „to może buzi rybce” reakcja była natychmiastowa!🤓

Jej mąż – Janek wynikami deptał Moni po piętach.

To była całkiem fajna ryba! A gdybyście słyszeli jak wyciągnięte GT z wody chrumkają i zgrzytają. Nie ma w nich nic ze złotej rybki. Choć marzenia potrafią spełniać!

 

 

Kasia jako pierwsza dopadła za to bluefin’a. Zachował nawet trochę tego błękitu do zdjęcia (im ryba bardziej zmęczona albo dłużej trzymana poza wodą tym coraz bardziej traci kolory).

Wilgoć i duchota to poza kogutami kolejna zmora tego raju. Widać je aż na zdjęciach.

Hotelowa plaża na początku przypływu prezentowała się cudnie! Budzony przez koguty brałem szybki prysznic i leciałem fotografować. Było co.

Typowa indyjska rybacka łódź.

Pieseł był świetny! Jego specjalnością było polowanie na zwinne poskoczki mułowe.

Był bardzo przyjazny ale każdy najmniejszy plusk w wodzie wiązał się z szaleńczą pogonią. To było silniejsze od niego (a właściwie jej bo to suczka) no i wypełniało pustkę w brzuchu!

Kolejnego i w następne dni po śniadanku wsiadaliśmy w podstawione auta i wysiadaliśmy w porcie. Rafcio uhahany bo chyba zapomniał, że zaraz znów zacznie się ciężka poppingowa orka.

Monika z Jankiem wyraźnie lubią ten sport. A widzicie jakie Monia przygotowała eleganckie torby na popperki? Sama szyła!

Aga Marcina nie szyje zatem musiał sobie poradzić bez torby a Rafcio za to wymyślił inny patent. Chodził z tym koszyczkiem codziennie rano niczym Czerwony kapturek do babci, choć w Jego przypadku to raczej Czerwony gębulek😜

Kasia z jednym z przewodników.

Z przystani przechodziliśmy po łodziach do naszych dwóch ostatnich jednostek.

Jeszcze tylko upewnienie się czy oby właściwe wędki na właściwych łodziach…

I można zacząć łowy. Janek pręży już muły. Nie ma lipy!💪

Osobliwe spotkanie z butlonosami (Tursiops truncatus). To jeden z sześciu spotykanych na Andamanach gatunków delfinów, za to najlepiej poznany.

Wiecie czemu delfiny raz po raz się wyłaniają płynąc obok łodzi? To nie tylko oddychanie bo pod wodą wytrzymują bardzo długo ale podczas wyskoku zwiększają swoją prędkość i daja odpocząć mięśniom, które odwalają naprawdę kawał dobrej roboty podczas płynięcia przy łodzi.

Zmiana miejscówki na Mahi mahi trwała dłużej. Dziś żałuję, e nie trollowaliśmy wielkimi woblerami jak na Madagaskarze. No ale ileż można? Szczególnie gdy coolerek pełen zimnych napojów kusi.

Można też odrobić zaległości się po prostu opalając. Ale generalnie trzeba bardzo uważać. Palące słońce potrafi zrobić bardzo dużą krzywdę, szczególnie podczas przemieszczania kiedy pęd powietrza staje się wręcz przyjemny.

Archipelag andamański to ponad pół tysiąca wysp, których brzegi bardzo często wyglądają tak.

Calipso miała moc! W ślizg wchodziła w mgnieniu oka.

 

Z Soroczkami na pokładzie nie da się nie połowić. Skubani mają nosa, warsztat i dużo szczęścia.

Rabieżki chyba się nie spodziewali tak bezpardonowej rybałki. To nie finezja potrzebna na pstrągach. Tu nie ma miękkiej gry. I wszystko może albo nadwyrężyć albo zrobić krzywdę.

A że Rafał krzywdy dla siebie się nie boi…

Wyniki Soroczków potrafią i cieszyć i robić krzywdę!😅

Panie i panowie – dogtooth tuna (tuńczyk psi).

Voilà – prezentacja kolejnego GT do kamerki.

Nie wiadomo czy to bluefiny upodobały sobie dziewczyny czy dziewczynom tak spodobały się te pięknie ubarwione ryby. No i do outfit’u pasowały😎

No i kolejny radujący łowczynię „gieciak”.

Łatwo nie było. Ciężkie poppery uzbrojone w najmocniejsze na rynku, superostre kotwy BKK śmigające obok/nad głowami. Co jakiś czas niewidzialna siła gwałtownie próbująca wyrwać kij z ręki. Zaraz potem starająca się ze wszystkich sił spalić hamulec w drogim kołowrotku. Potem trzeba wytężać muskuły i nie dać się wywinąć przez burtę przez niewidzialną siłę pochodzącą od czegoś złego pod wodą. Pompa. Pompa… I w każdej chwili może podpłynąć jeszcze większe zło i zjeść to mniejsze, które już i tak nieźle dawało popalić. Za jakie grzechy?! Nie, nie – to za dobre uczynki 😆 😅

Podczas odpływu wracaliśmy do portu by zdążyć przed zachodem słońca. To wycięcie takich namorzynowych lasów przyczyniło się do katastrofalnych skutków tsunami, które nawiedziło tą część świata w Święta Bożego Narodzenia w 2004.

Prawie 5,5 tys. ofiar na Tajlandii; 10 tys. w okolicach Chennai i najwięcej bo 30 tys. zabitych na Sri Lance

Przedmieścia portu i łodzie, które popłyną gdy nadejdzie przypływ.

Resortów, hoteli i pensjonatów na Havelock nie brakuje. I się wcale nie dziwię.

Prom dla lokalesów. Znacznie wolniejszy, głośniejszy i bez klimy. Ale pływa i to się liczy.

O poranku po tych schodach schodzimy do łódek. Po południu nie sposób się tam wspiąć.

Przewodnicy polecili nam tego dnia ANJU COCO – niezłą restaurację na plaży nr 5. Choć dziwnie się jadło tam na bosaka (z jakichś powodów musieliśmy zostawić buty przy wejściu).

Wszystkie stoliki były zajęte. Żarcie niezłe. Drinki jeszcze lepsze.

Rafcio miał coś takiego w sobie, że lokalesi na każdym kroku chcieli sobie z nim pstrykać zdjęcia. Z nim albo z Jankiem. Dziewczyny w nosie mieli ale widać, że imponuje im model silnego faceta. Ponoć kogoś im przypominali:

https://www.youtube.com/watch?v=dOokAdOw9so

Kolejnego dnia wstaliśmy przed kogutami. Nim słońce zaczęło wschodzić wypływaliśmy już z portu.

Poppki aż tarły nogami tak bardzo chciały znów znaleźć się w wodzie!🙃

Jak zwykle na wyjeździe na GT świetnie sprawdzały się tzw. „dekle” czyli poppery naszej krajowej produkcji, rodem z Kalisza. Trzeba je tylko (jak wszystkie poppery na GT) zbroić w najmocniejsze kółka łącznikowe i kotwice BKK (GT-Rex), ewentualnie pojedyńcze haki tej samej firmy (Lone Diablo) dedykowane połowom GT. Niestety najmocniejsze Ownery ST66 i 76 zdarzają się prostować przy najmocniejszych zrywach karanksów.

Płynęliśmy 3 godziny non stop.

Wraz z samym szefem firmy Capt. Qutub’em. Sprytny gość.

Przed nami cel naszego rejsu. Barren Island – z jedynym aktywnym wulkanem w całej południowej Azji.

Gdy dopływaliśmy do wyspy, Soroczki i Rabieżki właśnie budziły się w hotelowym resorcie.

Wypłynęliśmy bez śniadania więc przed wykonaniem pierwszych rzutów trzeba było się nieco posilić.

Barren island oznacza „jałową wyspę” i nie ma się co dziwić.

Po erupcji wulkanu w 1991 trwającej pół roku na wyspie ostało się niewiele życia. Z 16 występujących tam gatunków ptaków zostało 6. Do tego kilka dzikich kóz, jeden gatunek nietoperzy i kilka gryzoni. Drzewa pokrywa non stop wulkaniczny pył i popioły.

Wulkan ciągle dymi i mruczy.

Jęzory lawy już dawno jednak zastygły a wody wokół wyspy wydają się za to nadrabiać brak życia na powierzchni.

Barren island to jedna z flagowych destynacji do nurkowania z całego świata! Krystaliczna woda, często spotykane manty (sami widzieliśmy kilka!), interesujące formacje bazaltowe, topografia uformowana przez zastygłą lawę i szybko rosnące ogrody rafy koralowej – mało nurków odpowiedziałoby czemuś takiemu „nie”.

My byliśmy tam oczywiście z uwagi na ryby! Kilka barakud na początek…

Grouper tygrysi (Epinephelus fuscoguttatus)

Holowałem go z prawie 200 metrów. Nic dziwnego, że oczy biedakowi wyszły na wierzch.

Paweł za to dopadł kilka lucjanów rdzawych / czerwonych (w nomenklaturze anglojęzycznej red albo rusty jobfish)

Inna nazwa tej ryby to snapper żelaznoszczęki. Domyślcie się dlaczego.

Tuż przy samym brzegu stoki wyspy mkną stromo w dół. We wszystkich nierównościach dna, w półkach, jamach żyją kompletnie nienękane przez rybaków ryby.

Docierają tu tylko wędkarze i pasjonaci nurkowania.

A miejscówki aż pachniały czającym się pod wodą złem w postaci GT.

Pływaliśmy wokół obrzucając skałkę po skałce… bez większych rezultatów. Ot kilka nieśmiałych brań.

Widoki były jednak fenomenalne i mimo wszystko dobrze było się znaleźć w tym miejscu po tylu godzinach płynięcia.

Nieczęsto w końcu ma się okazję popatrzeć na oddech samej matki Ziemi.

U podnóża tego jęzora lawy znajdowała się najgłębsza dziura.

Popping nie przynosił tam rezulatów.

Paweł zatem szybko chwycił za kij do jiggingu.

Jest to bardzo kondycyjna metoda i rzekłbym ciut techniczna. Nasze pilkery (najlepsze okazały się zielone Vortexy 200g) puszczaliśmy do dna po czym rozpoczynaliśmy szaleńczy zryw ku powierzchni z jednoczesnym, rytmicznym podszarpywaniem kija, co miało „uwiarygodnić” i „ożywić” imitację szybko uciekającej ofiary. Brań można się było spodziewać na każdej głębokości, choć echosonda pokazywała na jakiej wysokości powinniśmy się skupić. Pozwalało to zaoszczędzić i czas i siły.

Paweł poppingował ciekawą wędką w travelu. Nazywała się Black Olukai. A ryba trzymana na zdjęciu nazywa się black ulua albo black trevally. Jeszcze inna jakże znamienna nazwa tej ryby to… Black Jack!😎 Tego się nie spodziewaliście.

Rzadki Caranx lugubris z charakterystycznym wydłużonym pyskiem. Największy złowiony na świecie egzemplarz tego gatunku ważył 17,8kg.

Jałowa wyspa. Ale nie woda.

W połowie drogi powrotnej na Havelock, po środku niczego natrafiliśmy na miejscówkę gdzie w końcu sobie połowiliśmy. Ryby były w każdym napłynięciu i gdy się tylko udało holowali wszyscy! To był obłęd! O coś takiego nam chodziło.

Ryby co prawda nie były największe, ale…

Po kilkuminutowym holu do holowanego GT coś mi się osiadło i po kilku kolejnych minutach postanowiło złamać wędkę! Plecionki nie zerwało ale koniec końców wyciągnąłem coś takiego. Qutub obejrzał i stwierdził krótko:

„Big dogtooth” !!!😬

Andamany od reszty Indii kontynentalnych są czystsze, Havelock już szczególnie. A gdy nadchodzi noc to nie tylko nie jest tak upalnie ale jest jeszcze piękniej niż w dzień! Nawet nasz hotel, który umówmy się do cudów nie należał w takowy wieczorem się zmieniał.

Noce w dwuosobowym domku spędzałem z moim niezastąpionym wyprawowym Przyjacielem Marcinem, kompanem którego życzyłbym sobie na każdej wyprawie ale jednak ten basen, podświetlone wieczorem palmy i muzyczka jaka tam leciała jakoś potrafiły wywołać poczucie zawodu😅😝

Fotografowałem słysząc to + raz po raz spadające nieustannie kokosy:

https://www.youtube.com/watch?v=DDJl3qbgRpw

Centrum nurkowe po sąsiedzku.

I ta plaża podczas odpływu.

I podczas przypływu. Woda rośnie w oczach. Wręcz słychać jak płynie obmywając kamienie.

Stara, porzucona łódź w świetle zielonych neonów na palmach.

I niebo nad naszym basenem.

Kolejny dzień to rejs drugiej ekipy Calipso na Barren island i nasze powolne telepanie na Mahi Mahi wokół Havelock.

Okolic portu pilnują mini latarnie.

To już nie Havelock a sąsiednia, bezludna wyspa.

Lenin wiecznie żywy 🤣

Kolor andamańskiego morza.

Black ulukai w akcji pod indyjską banderą.

Na odpływie pojawi się tam złota plaża.

Paweł był nie do zdarcia a niebiesko żółte poppery Rapali mógłby wręcz reklamować tak pięknie i skutecznie kusił nimi andamańskie GT.

Dobrze, że to nie Sentinel bo w każdej chwili groziła by nam strzała wypuszczona z zielonej gęstwiny. Mogliśmy więc beztrosko upajać zmysł wzroku tymi kolorami.

Marcin w najbardziej dogodnej miejscówce na łodzi. Co prawda wymagała od rzucającego gibkości balansującego leoparda ale poppery latały stamtąd najdalej i nie trzeba było tak uważać na innych. Rafcia Zenaq za to nadrabiało gorszą pozycję wędkarza dynamiką ładowania blanku.

Podczas popperowania bardzo ważna jest technika. Praworęczny wędkarz w momencie rzutu dla przeciwwagi powinien mieć lewą nogę z przodu (popatrzcie na Marcina na pierwszym planie) a podczas ściągania poppera prawą. Zmienia się zatem nogi często a po nabraniu wprawy bardzo płynnie i z automatu. Przypomina to trochę słynną Ali Shuffle  samego Muhammada Ali. Wskazany mocny biceps i triceps a nierzadko i całe biodra są dość mocno zaangażowane. Z tego powodu pakiety wędkarskie na GT najczęściej są 5-ciodniowe, bo nikt dłużej nie wytrzymuje. My mieliśmy wędkować osiem pełnych dni (z jednodniową przerwą w połowie, która miała nastąpić kolejnego dnia).

Nasze poppki bardziej niż ryby interesowały momentami bielika białobrzuchego (Haliaeetus leucogaster).

Jego zdobyczami są najczęściej mewy, kormorany i głuptaki i oczywiście ryby, w tym te kolczaste i trujące a także jadowite węże morskie, które z resztą dwa razy widzieliśmy.

Kolejna wyspa, kolejna tajemnica.

Jedliśmy sobie tam lunch’yk i obserwowaliśmy poławiaczy pereł.

Nurkują oni za perłami, które trafiają do sklepów w Port Blair (i są pięknymi prezentami dla naszych Pań) jak i za największymi homarami, które również sensowniejszą klientelę znajdą dopiero w stolicy Andamanów.

Oczywiście o płetwach i sensownych maskach ci biedni ludzie mogą sobie pomarzyć.

Płynąc na Barren kremem z filtrem przeciwsłonecznym posmarowałem wszystko czego nie okrywała odzież. Zapomniałem tylko o ustach i słono miałem za to płacić jeszcze przez dwa kolejne tygodnie. Zjarało je do żywego mięsa. Buff w tropikach to must have.

A co wskórała druga ekipa na Barren island?

Zaczęli podobnie jak my – śniadankiem.

Monika najlżej tego rejsu nie zniosła. Ważne, że po dopłynięciu natychmiast chwyciła za kij! Twarda laska.

Soroki złoiły dupska dogtooth’om.

Nie wiadomo z kogo pani stomatolog była by dumniejsza😉

Geet Janka.

Geet Rafcia.

Niezła barakuda – zjadacz naszych pilkerów. Trochę ich tam na Barren nam poobcinały.

Monia miała wszelkie powody do zadowolenia.

Mało kto w końcu łowi takie dublety i to na jedną przynętę!

Wyspy skrywające swoje tajemnice.

Na jednej z nich żyje plemię całkowicie zdominowane przez kobiety. Kobieta jest wodzem i w hierarchii całą wierchuszkę stanowią kobiety. Jeśli jakimś mężczyznom to nie odpowiada mogą sobie popłynąć na inną wyspę. No ale „pantoflarzy” nie brakuje nawet na Andamanach🤪

Nie sposób przepływać tamtędy obojętnie.

Choć Biały nie wyglądał wtedy na wybitnie zainteresowanego 🤪

Rafcio też coś marudził by chwycić za wiosła bo inaczej na tej Mahi Mahi nie zdążymy na happy hours😆

Klasyczny namorzynowy las nie bez powodu nazywa się też „lasem pływowym”.Do częstych cech roślin występujących w tej formacji należą: szczudlaste korzenie przybyszowe (stabilizują rośliny w grząskim podłożu), korzenie oddechowe zwane pneumatoforami (pozwalają korzystać z tlenu zawartego w atmosferze, wobec jego deficytu w podłożu), mięsiste organy ułatwiające bytowanie w warunkach silnego zasolenia oraz żyworodność (skiełkowana młoda roślina po opadnięciu od macierzystej lepiej zakotwicza się w podłożu i opiera falowaniu oraz pływom).

Rybacy wracający do portu na fajrant, tak jak my.

My wracamy a North Passage płynie do Port Blair. Nie ma co – punktualni.

Dzięki Bogu jeszcze trochę czasu na wyspie kokosowych palm było nam dane.

Dobijamy.

Sponsorami kolacji tamtego dnia były Soroczki. Ich dogtooth rozwalił system! I zdążyliśmy na happy hours!💪😎

Najpierw jeszcze tuńczykowe steki. Szef kuchni w Something Different był zachwyony, że przywieźliśmy złowionego tuńczyka i poprosiliśmy kucharza by go dla nas przygotował. Spisał się świetnie! Niestety miał potem przeboje tłumacząc innym gościom, którzy mieli w zwyczaju przychodzić później od nas, że ta ryba do tylko dla nas i oni zamówić podobnej nie mogą, chyba że sobie złowią😝

Sashimi z tuńczyka psiego z odrobiną limonki i oliwą. Janek zabrał z Polski jeszcze wasabi i sos sojowy i to wszystko było strzałem w dziesiątkę!

I kolejna bezwietrzna, magiczna noc na Havelock.

Nasz hotel zorganizował nawet pewnej parce gości romantyczną kolację na plaży. Ależ bym zapunktował gdybym coś takiego Ewce przygotował. Tylko ten paparazzi by wkurzał 😜

No i znów nasz resorcik.

Na pierwszym planie domek Soroczków.

Tego dnia dobra passa wyjazdu miała się odwrócić ale to dopiero wieczorem. Póki co mieliśmy się cieszyć pięknym dniem przerwy i zwiedzaniem plaż. Dróg na Havelock zbyt wiele nie ma ale spodziewaliśmy się znacznie gorszego ich standardu.

Plaża Radhanagar

Od lat załapująca się w wielu rankingach najpiękniejszych plaż świata.

I nie dziwota bo jest bardo szeroka i czysta. Jasny piasek rozgranicza turkus morza i zieloną dżunglę wyspy.

Do tego widzieliśmy kilka ataków GT ale tego dnia… bez wędek. Postanowiliśmy.

Poniżej Neil’s cove.

Z góry tak:

Z dołu tak:

I nasza ekipa, tego dnia bez Simmsów – jak zwykła turystyczna banda lamerów😆

Dalej poza strzeżoną plażą.

Mając bliżej szeroką i piaszczystą plażę niewiele osób zapuszcza się tam tak daleko.

A gdy linia lasu znacznie przybliża się do wody jest w moim przekonaniu piękniej.

No i do tego jest cień! A w moim przypadku jeszcze większa opalenizna wyeliminowałaby mnie z powrotu do kraju na polskim paszporcie! No chyba, że opalałbym się w koszulce z krótkim rękawkiem i w sandałach ze skarpetami!👻

I w nosie mam, że może niektórzy przechodnie postrzegali nas jak parę! Z Białym śpię, z Białym jadam, ryby łowię i żarty opowiadam 🤡

Dron odwalił tam dobrą robotę.

No ale trzeba przyznać, że było to wyjątkowo urodziwe miejsce.

Kasia i Rafał Rabiega. W Norwegii na codzień nie mają takich klimatów.

Stare drzewo i morze.

Rafka była stosunkowo mało ciekawa.

Choć Jasiu podczas nurkownia wypatrzył i sfilmował żółwia zielonego (Chelonia mydas) zwanego też jadalnym😬. A zielony dlatego, że ma zieloną tkankę tłuszczową.

Wyobraźcie sobie, że po kopulacji bywa, że samica tego gatunku ma w sobie tyle spermy, że może składać jaja kilka razy w roku!

Pięknie tam być razem.

A jeszcze piękniej w wodzie niż na lądzie!

Choć tablice z ostrzeżeniami przed słonowodnymi krokodylami różańcowymi nieco studziły zapędy do kąpieli. Przestrzegania tych zakazów jak i ogólnego porządku pilnowała lokalna policja.

Wyobraźcie sobie, że krokodyle korzystają z prądów morskich by wędrować na długie dystanse. Badania, w których to do 20 krokodyli podczepiono nadajniki satelitarne, wykazały że: 8 osobników spośród całej grupy zawędrowało na otwarte wody oceaniczne, z czego jeden przebył 590 km wzdłuż wybrzeża w ciągu 25 dni. Inny prawie pięciometrowy samiec przebył 411 km w 20 dni. W czasie wędrówki oszczędzają znaczne ilości energii przez proste unoszenie się na powierzchni wody bez udziału znacznej ilości ruchów, lub przez wykorzystanie prądów morskich. Niekiedy przerywają swe wędrówki odpoczywając kilka dni na zacisznych plażach w oczekiwaniu na pojawienie się prądu morskiego o korzystniejszym kierunku. I właśnie na to NIE liczyliśmy😅

Kiedy ktoś Moni przypomniał o krokodylach😉

Raz się żyje.

Mały krab pustelnik (Coenobita violascens). już kiedyś pisałem o nich w relacji z Papui Zachodniej ale może powtórzę:

Od innych dziesięcionogów kraby pustelniki odróżnia się brakiem pancerza na odwłoku. Aby chronić miękkie, workowate odwłoki ukrywają je w znalezionych muszlach martwych mięczaków, w których zamieszkują. W miarę wzrostu pustelnik musi zmieniać swoją muszlę na większą. Znalezioną pustą muszlę najpierw dokładnie bada szczypcami, jeżeli uzna ją za odpowiednią, szybko się przenosi. Znalezienie muszli to dla pustelnika kwestia przetrwania, dlatego bardzo częste są walki o nie.
Znana jest także ich symbioza z ukwiałami. Polega ona na tym, że parzydełka przyczepionego do muszli ukwiału zapewniają ochronę pustelnikowi, a ukwiał ma zapewniany transport i możliwość zbierania pożywienia. Kiedy pustelnik zmienia muszlę na większą, ukwiał przeprowadza się razem z nim.

Uroki Neil’s Cove

Jeśli jakoś można sobie wyobrazić rajską plażę to może właśnie tak:

Choć w Neil’s Cove mniej piasku a więcej drobinek pochodzących od koralowej rafy.

 

Ekipa po kąpieli.

Co prawda natrysków brak ale od czego sprytniejsi mieli zapas słodkiej wody.

Wracamy piękną Radhanagar.

W końcu po tych kilku dniach orki przy poppingu i jiggingu zasłużyliśmy sobie.

Generalnie hindusi byli przemili i bardzo przyjaźnie nastawieni. Sprzedający wręcz rozpływali się w zachwytach. Niestety tego dnia wyraźnie widzieliśmy szczególnie u kobiet i młodych dziewcząt, że mijając nas zakrywają usta elementami odzieży albo przynajmniej dłonią. W ciągu najbliższych dni miało się to zmienić na gorsze. Co więcej tamtego dnia, wieczorem gubernator Andamanów i Nikobarów wydał decyzję, że za trzy dni wszelkie aktywności sportowe, w tym wędkowanie z uwagi na zagrożenie Covid Sars-2 zostaną zakazane. Miast czterech zostały nam zatem już tylko dwa dni wędkowania.

Wtedy jednak jeszcze nieświadomi cieszyliśmy się urokami wyspy w 100%

Paweł nie odpuszczał. W Irlandii Północnej nie ma się tylu okazji na opalanie.

Widzicie jak lokalesi na nasz widok zakładają po prawej chusty?

Miss Kalapathar beach – kolejnej plaży jaką odwiedziliśmy po Radhanagar.

Tuż za znakiem witających na plaży posterunek turystycznej policji. Dalej stragany z owocami albo ciuchami.

Chcieli wydymać Freda – Fred wydymał ich. Chcieli spaść nam na łeb – zostali przez nas wypici😋

No i kto biednemu zabroni bogato żyć?!🤓 Aż szkoda, że nie mieliśmy wódeczki z mlekiem. Takiego Malibu i w takich kubeczkach jeszcze nie piliśmy.

Na wschodzie wyspy wiało znacznie bardziej niż na zachodzie gdzie powietrze wręcz stało. I dobrze! Choć o kolejnej kąpieli mogliśmy zapomnieć.

Warzywniak.

Do pełni szczęśliwego składu zabrakło tylko Rafała Czuby

Tropical island vibes.

Selfie widać jest popularną „sztuką” na całym świecie.

Nie często się zdarza, że Biały podśpiewuje ale to było wręcz niesłychane!

„My, Słowianki, wiemy, jak użyć mowy ciała
Wiemy, jak poruszać tym, co mama w genach dała
To jest ta Słowiańska krew
To jest ta uroda i wdzięk!”

🤪

To się nazywa miejsce godne XX rocznicy ślubu!💑

Niczym Emmeline i Richard z „Błękitnej laguny”.

W drodze powrotnej do hotelu.

Rozładunek towarowy podczas przypływu.

Nie ma miękkiej gry. Trzeba się spieszyć bo gdy nadejdzie odpływ łódź ostanie uwięziona na wiele cennych godzin.

Najwyraźniej hinduscy bogowie nam od tego dnia nie mieli już sprzyjać. To kapliczka tuż przy samym hotelu.

Narada jak rozegrać dalszy plangry mimo rzucanych pod nogi kłód. Nic tylko się napić.

Póki można łowić zdecydowaliśmy się nie odpuszczać.

I dobrze. Bo może nie potwory ale kiedy biorą w dubletach krzywdy nie ma.

Worek się rozwiązał…

Dublet mieszany – pstrąg koralowy i GT.

Kasia łowiła tego dnia jak natchniona. Rozkręciła się na dobre! Tu z niezłym czerwonym jobfishem.

I z kolejnym GT😎

I kolejnym! Już ciemniejszym.

Ja od początku do końca wyprawy byłem wierny kaliskim „deklom” i musiało to zaprocentować.

Nie monster ale trochę pochodził.

Mięśnie trochę popracowały.

Tiger (najlepiej wędkujący przewodnik. Jeśli mu dać wędkę to mimo długiego braku jakichkolwiek wyników u innych niemal natychmiast zapinał rybę i to nieważne na co! Magik!) z fajnym amberjack’iem👏

Marcin z bandyckim a jednocześnie jakże pięknym pstrągiem koralowym.

Plectrocomus leopardus nie wiedzieć czemu ale wszystkie osobniki tego gatunku wylęgają się jako samice i dopiero przed pierwszym tarłem ewentualnie zmieniają płeć (nieznane są powody zmiany).

Tej wielkości pstrąg koralowy jest najprawdopodobniej samcem (po zmianie płci).

Paweł z fajnie ubarwionym, ciemnym GT.

To przez nie żeśmy wylądowali na Andamanach. Ciekawe gdzież to nas jeszcze ryby zawiodą?

Tuńczyk psi (Gymnosarda unicolor) po angielsku nazywany dogtooth tuna.

To od lat coraz bardziej pożądane trofeum w wędkarskim świecie. Wraz z popularyzacją metody speed jiggingu wędkarze w końcu mogą się konkretnie nastawiać na łowienie tego gatunku, który nie dość że ma bardzo smaczne mięso, dorasta do poważnych rozmiarów (rekord przekroczył 100kg!) i fenomenalnie walczy na wędce.

Paweł złowił największego jakiego dotąd widziałem zielonego jobfisha (Aprion virescens) zwanego po polsku aprionem niebieskim.

Rekord świata złowionego jobfisha zielonego ważył 15,4kg i mierzył 112cm.

Łowiliśmy je kilka lat wcześniej na Madagaskarze. Mocno jednak rozmiarami odbiegały od tej sztuki.

Był to przedostatni dzień naszego wędkowania. W końcu się coś ruszyło.

Rychło w czas. Biały pozuje a Paweł jigguje bez ustanku.

Wypuszczanie GT pstrągarzy potrafi zszokować. Ryba z impetem musi być wrzucona w wodę a to jakby pobudza ją i działa jak pierwszy haust powietrza dla noworodka.

Chwilę potem poprawił seriolą długopłetwą (Seriola rivoliana), z angielskiego zwaną „Almaco jack”.

Ryby  tego gatunku pozbywają się pasożytów skórnych ocierając o szorstkie ciała spotkanych rekinów! Często mylą rekiny z nurkami przez co dochodzi do nadzwyczajnych sytuacji kiedy to te ryby ocierają się o nurkujących ludzi.

Ich mięso porównuje się jakością do smaku tuńczyka.

Zbliżenie na głowę czerwonego jobfisha.

Oczywiście jego łowcą był specjalista w tej dziedzinie, prawdziwy dzik – Paweł Sinica 😎🤘

Dwa Rafały z red jobfishem i almaco jack’iem.

I Paweł z kolejnym gatunkiem – red snapper (Lutjanus campechanus) zwany po polsku Lucjanem czerwonym.

Był Sugar Man, jest Orvis Man.

Na drugiej łodzi Janek walił GT za GT!

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. Na Andamanach szczęścia też.

Soroki i Rabiegi z guidami.

Kolejnego dnia miała być ostatnia możliwość wędkowania. Niestety taksówki przestały wozić cudzoziemców a jeszcze kolejnego dnia wszyscy turyści mieli być ewakuowani z wyspy Havelock. Covidowe widmo rzuciło cień na tą rajską wyspę. Do tego rząd polski uniemożliwił powrót tysiącom Polaków do domu pod szumnym hasłem „Powrót do domu”!😠

Nawet Rosjanie mogli wrócić do swych domów rejsami wcześniej wykupionymi. Reguła na świecie była taka – trzeba było mieć bilet tranzytowy do kolejnej destynacji by odprawiono cię na samolot i wpuszczono na pokład i tak aż do destynacji finałowej, która musiała być twoim krajem. Niestety wylądować w Warszawie obywatele polscy nie mogli bo ktoś musiał zarobić na „Powrocie do domu”. Bo umówmy się – cena 1900PLN to żadne bohaterstwo skoro w tej cenie można kupić bilet do New Delhi. Tyle, że w dwie strony! Wydymano nas (Polaków) bez mydła. ***** ***

Kolejny dzień był ostatnim dniem wędkowania. Nie wszyscy wystąpili bo morale grupy podupadły. Rafcio z Białym nie czekali na rozwój wydarzeń tylko polecieli w trybie natychmiastowym kupując nowe bilety. Paweł jednak udowodnił, że trzeba walczyć do końca i na przekór przeciwnościom losu łowić póki można. Złowił dwa największe GT wyprawy, z których większy prezentował się tak.

30kg💪

Wielu Polaków nawet na Andamanach złowiło większe ale ryby w trakcie naszego pobytu na Andamanach nie były zbyt aktywne. Kto to wie co im nie pasowało. Ale jak to się mówi – apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zatem to nie nasze ostatnie słowo w temacie GT.

Po wędkowaniu planowaliśmy jeszcze kilka nocy w najpiękniejszym resorcie hotelowym jaki kiedykolwiek widziałem. Niestety Covid i to marzenie puścił nam z dymem. Miast pobytu z wypoczynkiem mogliśmy uraczyć ię tylko spędzeniem tam popołudnia i wieczoru.

Prawdziwe 5* w Indiach jest czymś fenomenalnie uderzającym do głowy.

Nasz hotelik nie był zły ale to była kompletnie inna liga.

Choćby dla tego hotelu jeszcze tam bym wrócił.

Usytuowany bardzo blisko hotelu, w którym mieszkaliśmy (zielone domki na samej lewej krawędzi zdjęcia to nasz hotel a ten basen po środku kadru to niedoszły).

Choć palmy tak samo piękne tu i tu.

świadomi już kwarantanny jaka miała nas czekać po powrocie chłonęliśmy każdą chwilę tam.

Soroczki na hotelowej plaży.

Rafcio znalazł sobie namorzynowy tron i został samozwańczym królem Andamanów.

Monia jak zwykle piękna.

Love is in the air.

Kolacja miała być podana w cudnej klimatyzacji i w jazzowym akompaniamencie. Klasa sama w sobie.

Choć nie miała doskoku do sashimi robionego na zamówienie z przywiezionej, złowionej przez nas ryby.

Basen w tym hotelu jest czynny całą dobę.

Obejście jest tam magiczne. Wieczorem nawet bardziej niż w dzień.

Podświetlone latarenki dodają prawdziwie romantycznej atmosfery.

Serce bolało bo to konkretnie te domki miały być naszym domem przez kilka kolejnych dni a miast tego kolejnego dnia czekał nas przyspieszony powrót do Port Blair.

Noc na prawdziwych Karaibach Indii.

Za nic nie zamieniłbym tego na pobyt w Port Blair.

Wymarzona miejscówka na podróż poślubną.

Koniec mrzonek! Panie i Panowie – Welcome in Port Blair 👻

Takie sadzawki pełne śmieci, syfiastej wody i chmar szczurów wokół to dla wielu mieszkańców biedniejszych dzielnic indyjskich miast łazienki umożliwiające kąpiel i opierunek. Nad tą sadzawką usytuowana do tego była jeszcze pralnia.

Te schnące ręczniki to dobytek hoteli wokół. Kto wie – może i nasz hotel też tu jest obsługiwany😬

Żelazka na rozżarzone węgle to w Polsce już wspomnienie a tam ciągle codzienność.

W tych cementowych beczkach trzymany jest chlor.

Prześcieradła.

No i te pełne szczurów śmieci. Cóż za kontrast i zaprzeczenie bajki z dnia poprzedniego.

Cieszyły tylko kokoszki wodne (Gallinula chloropus orientalis).

U ptaków tych zachodzi częściowe odwrócenie ról płci. Samiec więcej czasu spędza na opiece nad potomstwem, a w trakcie łączenia się w pary to samice toczą walki o małe, ale bardzo opasłe samce. Tłumaczy się to dłuższym czasem spędzanym przez przyszłych ojców na gnieździe. Poczyniono też obserwacje, kiedy samice składały jaja do gniazd dwóch samców.

Gdzie ludzie tam i śmieci. „Koegzystencja”.

W tle jeden z podrzędnych gościńców szumnie zwany „Port Sheraton”.

Ostatniego wspólnego wieczora w Port Blair po zakupie pereł czekała nas jeszcze kolacja. Jasiu postanowił pożegnać się z hinduskim jedzeniem z przytupem.

Zamówił homara, który z powodzeniem mógłby robić za indyka na niejednym amerykańskim stole w Dzień Dziękczynienia.

W najlepszych włoskich restauracjach czegoś takiego się nie dostanie. A nawet jeśli to kosztowałoby to pewnie dobre kilkaset euro!

Odtąd miał się zacząć koszmar powrotu już w erze lotnisk w czasach koronawirusa. Ostatni gwizdek. Pożegnaliśmy się a taksówki rozwoziły nas na lotnisko na różne loty. Nie było to fajne. A nowozakupione bilety wcale nie dawały gwarancji powrotu!

Jak wspominałem, czujemy się oszukani, wręcz okradzeni przez machinacje rządowe. Wszyscy przez decyzje rządu RP byliśmy zmuszeni do kupna nowych biletów. Ambasady naszego kraju jak zwykle okazały się kompletnie niepomocne. „Powrót do domu” najlepiej było zorganizować sobie samemu. Ja leciałem przez Chennai, Dubaj, Moskwę do Sztokholmu, skąd promem przeprawiłem się do rodzimego Gdańska. Pokłady samolotów na wielu rejsach wyglądały tak, także dzięki temu wariactwu klasa ekonomiczna spełniała warunki prawie jak klasa biznes.

Zmierzch w Indiach.

Dewanagari, z sanskrytu svastika znaczy „przynoszący szczęście”.W hinduizmie swastyka jest często stosowanym znakiem. Jest uznawana za symbol Ganapatiego, słoniogłowego bóstwa o ludzkim ciele, ku któremu kierowana jest początkowa mantra lub recytacja w większości praktyk religijnych hindusów. Nie sądzę by to ona pozwoliła nam szczęśliwie wrócić na przekór kłód rzucanym nam pod nogi przez Mateuszka, Jarosława & Co. Raczej pomogła determinacja i oczywiście pomoc bliskich w kraju, którzy kupili nowe bilety 😘

Internet na Havelock był tragiczny a w Port Blair w związku z wizytą jakiegoś prominentnego polityka internet postanowiono… wyłączyć!😳

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Rafał Czuba, Marcin Białowąs, Rafał Rabiega, Kasia Rabiega, Rafał Słowikowski, Monika Soroka, Janek Soroka i Paweł Sinica.

Z perspektywy czasu wyjazd na Andamany mimo koszmarnego powrotu i stosunkowo nienajlepszych wyników wędkarskich wspominam bardzo ciepło. Szczególnie Havelock ma niebywały potencjał szczególnie by spędzić specjalny czas ze specjalną osobą – najlepiej drugą połową. Gwiazdy prześwitujące przez palmowe korony, chaos zapachów i smaków, kakofonia dźwięków (szum morza, gra cykad i dalekie klaksony tudzież hinduska muzyka). Prawdziwa stymulacja zmysłów podróżnika!

Do tego wyspa ta pokazuje prawdziwie łagodne oblicze Indii, pozbawione biedy, brudu i ludzkiej krzywdy. Zastanawia tylko czemu przed ludzką krzywdą trzeba uciekać tak daleko? Trochę przymykać oko, trochę udawać że jej nie ma?

Zastanawia też jak mogliśmy dopuścić do takiego stanu rzeczy, że ktoś tak marny jak politycy podejmuje za nas tak ważne w naszym życiu decyzje. Nie ktoś kompetentny w tej dziedzinie. Nie filozof czy etyk. Nie naukowiec – biolog, wirusolog. W końcu nie ja (Ty) sam, ponosząc konsekwencje własnych wyborów. Tylko żałośni politycy, za których kiepskie decyzje konsekwencje ponoszą inni i to w każdej dziedzinie życia! Jak to możliwe? Przypomina to fale tsunami, które teraz raz po raz uderzają w ludzkość.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Paweł Sinica, Jan Soroka, Rafał Słowikowski.

I zapraszam do obejrzenia filmu autorstwa Janka Soroki z tegoż wyjazdu🙂

https://youtu.be/aAzLLAOeR9g