Z Chin prosto, prościutko do Mongolii. Mojej Mongolii. Poznaliśmy się kiedy była skromną i szczodrą dziewczyną. Teraz przypomina dojrzałą kobietę po przejściach acz wciąż z seksem niewygasłym. W moim przypadku ta samo nasuwająca się personifikacja jest oczywistym następstwem ciągu zdarzeń. Mongolia w moim sercu zajmuje miejsce szczególne a w pamięci zrządzeniem losu tę samą szufladkę co byłe i nie byłe narzeczone, co wszystkie kobiety mojego życia (poza jedną ale to zupełnie inna historia) i tak ją postrzegam. Tak więc z Chin prosto, prościutko do Mongolii. Mojej Mongolii. Dotychczas poznałem niemal każdy zakamarek jej ciała, każdy poza jednym- Ałtajem.

Ałtaj Mongolski jest szerokim płaskowyżem pociętym głębokimi dolinami na równoległe łańcuchy, ciągnące się setkami kilometrów w kierunku południowo-wschodnim. Stają się one coraz niższe, bardziej rozczłonkowane i przechodzą w Ałtaj Gobijski, którego grzbiety powoli znikają w środkowej części pustyni Gobi. W centralnej części Ałtaju Mongolskiego wznosi się najwyższy szczyt Mongolii- Mongche-chajrchan (4362 m.n.p.m).


Sercem naszej ekspedycji jest Kotlina Wielkich Jezior. Do największych z nich zalicza się: Uws, Dorgon, Char Us nuur, Char nuur, Ajrag i Chjargas. To ostatnie jezioro to główny cel naszej wyprawy.

Osman ałtajski to właściwie kilka oddzielnych gatunków z rodziny karpiowatych, z których najbardziej znane to wielko i małogębowy. Osman wielkogębowy dorasta do 120 cm i stanowi cenne trofeum wędkarskie. Małogębowy jest znacznie mniejszy (do 70cm), jest bardziej wrzecionowaty, wyglądem przypominający naszą rodzimą brzanę.

A lipień mongolski? To protoplasta wszystkich gatunków lipieni zamieszkujących naszą planetę. Jest największy, potrafi dorastać do 90cm (sic!). Różni się znacznie od pozostałej hariusowej braci i nie tylko większymi rozmiarami ale i samym wyglądem i sposobem egzystencji. W przeciwieństwie do innych gatunków jest poważnym drapieżnikiem, posiada nie mniej niż pstrąg uzębioną paszczę a jego menu stanowią głównie ryby a nie latająca sieczka czy ledwo widoczne larwy Bóg wie czego.

W wypastowanych traperkach lądujemy w Ułan Bator. Mongolia jest ogromna, drogi kiepskie, Ałtaj daleko. Aby dotrzeć do jeziora Chjargas potrzebne są 4 dni jazdy autem z napędem na cztery koła i to w jedną stronę. Ręce palą się do wymarzonych holi a cierpliwość nigdy nie była naszą mocną stroną więc postanawiamy zaoszczędzić nieco czasu i skorzystać z pomocy miejscowej awiacji.

Znajomy, który już korzystał odradza, kategorycznie odradza. „To szaleństwo, samolot jest niewielki ale za to wiekowy, leci się nad górami gdzie bezustannie wieją porywiste wiatry, miotające ciupeńką maszyną na wszystkie strony. Mówię wam , jak wysiadaliśmy w Khowd ludzie padali na kolana i całowali ziemię.”

Przez chwilę się wahaliśmy ale ostatecznie przecież skorzystał i nam o tym opowiedział więc do przeżycia. Przeżywamy- i to nader sprawnie i całkiem przyjemnie zwłaszcza, że obok siada piękna studentka wracająca na wakacje do domu, chętna do rozmowy. Jest urocza, wciąż rechocze, podszczypuje moje sztywniackie ciało a na koniec zaprasza do rodzinnej jurty. „Ech przytulić by to miłe dziecko, w górze jaskółka lata”.
Na lotnisku wyczekuje nas Batsukh wraz ze swoją wierną i niezawodną bahanką. To nasz przewodnik i kierowca. Od pierwszego wejrzenia robi dobre wrażenie. Dobra twarz, twarz dobrego człowieka. Ciekawe, że w wielu przypadkach charakter człowieka jest wypisany na tej właśnie części ciała.


Mam nadzieję, że nie w moim bo kiedy rano spojrzałem w hotelowe lustro ujrzałem kretyna, który zagubił się w porzeczkowym ogrodzie sąsiadów. Ale wracając do Batsukha- okazuje się oazą spokoju i cierpliwości. Na wszystkie pytania odpowiada: TAK. Niby nic nadzwyczajnego, większość poznanych Mongołów odpowiadało twierdząco z tą różnicą, że ich „TAK” niemal zawsze okazywało się bez pokrycia. Odpowiadali tak aby jak najdłużej zachować przyjemną atmosferę.- Czy przed nocą zdążymy dojechać do miasta?
– TAK
Niezdążyliśmy.
– Czy w tej rzece żyją tajmienie?
– TAK
Wkrótce okazywało się, że całe bogactwo życia w rzece kończyło się na pantofelku (pantofelki rozmnażają się przez podział- choć ta informacja wydaje się być w tej chwili nie na miejscu).
– Czy przez te góry prowadzi jakaś droga?
– TAK
Nigdy nie prowadziła.
Batsukhowe TAK jest inne, jest z tych rzetelnych i szczerych. Prawdziwe TAK. Cokolwiek obiecuje dotrzymuje słowa i spełnia bez mrugnięcia skośnym okiem wszystkie nasze irytujące, spontaniczne zachcianki jak pakowanie obozu w środku nocy by o świcie być nad kolejną rzeką.
– Może nad tą rzeką rozbijemy obóz?
– TAK
Po dotarciu na miejsce i błyskawicznej ocenie potencjalnego obozowiska:
– Może pojedziemy dalej? Na mapie widać, że 20 km stąd płynie jakiś dopływ, to chyba będzie lepsze miejsce…
– TAK
– Ten dopływ niesie mętną wodę. Poszukajmy innej rzeki.
– TAK
– Ta rzeka płynie zbyt wolno i z pewnością nie żyją tu lipienie. Jedźmy dalej.
– TAK
Po 18-tu godzinach ciągłej chaotycznej jazdy wciąż: TAK, TAK, TAK. Oaza spokoju i cierpliwości.

Zanim jednak zaczęliśmy błądzić po pustynnych stepach i górach Ałtaju w poszukiwaniu endemicznych lipieni zawitaliśmy nad jezioro Chjargas by zmierzyć się z tubylczymi osmanami.

Jezioro Chjargas jest ogromne – głębokości do 80 m, długości do 75 km i szerokości do 31 km. Nad jego brzegami nie ma żadnych osiedli ludzkich.


Po zmroku docieramy do bazy turystycznej położonej urokliwie na wzgórzu, z którego rozpościera się widok na jezioro. Nasza baza to kilka przytulnych jurt i budynek restauracyjny.



Rankiem pośpiesznie zbroimy nasze wędki i ruszamy nad wodę zmierzyć się z nowym dla nas gatunkiem. Jak zwykle na nowym łowisku mamy masę wątpliwości: czy jesteśmy o właściwej porze, czy ryby są blisko brzegu, czy będą reagować na nasze przynęty? Wraz z Marcinem udajemy się nad wodę jako pierwsi.


Kiedy dotarli nad wodę nasi spóźnialscy kompanii mieliśmy z Marcinem na swoim koncie już kilka osmanów. Ryby były wszędzie i brały na wszystko. Często holując jedną sztukę odprowadzało ją kilka a może i kilkanaście innych ryb.






Ustaliliśmy, że łowimy po 100 ryb każdy i wracamy do obozu uczcić sukces kropelką ognistej wody.



Naszymi zdobyczami były oba gatunki osmanów: wielko i małogębowy. Większość ryb miała około 75cm ale zdarzały się sztuki znacznie większe. Kilka oscylowało wookół magicznej długości jednego metra.



Po dwóch dniach byliśmy nałowieni do syta a raczej nawet przełowieni. Postanowiliśmy zeksplorować inne partie jeziora i okolicy. W jeziorze Chjargas kończy swój bieg wielka rzeka Zawchan. Udaliśmy się na odcinek rzeki łączący jezioro Chjargas z jeziorem Arig. Tu też były ryby- oczywiście tylko osmany.
Po trzech dniach doszliśmy do wspólnego wniosku, że ryb w łowisku jest za dużo i że powinniśmy czym prędzej opuścić jezioro obfitości i udać się w nieznanym kierunku na spotkanie z nową przygodą.





















Przez kilka godzin błądziliśmy po stepie w poszukiwaniu jakiejś rzeki gdzie moglibyśmy złowić coś co swoim wyglądem nie przypomina osmana.
– Z mapy wynika , że gdzieś tu powinna być. Tymczasem nie widać ani rzeki ani nikogo u kogo można by zasięgnąć informacji. Wreszcie dostrzegamy przed nami Mongoła na wysłużonym motorku pamiętającym jeszcze czasy Dżyngis Chana. Z łatwością doganiamy naszą szansę i zadajemy wiadome pytanie.
– Zaprowadzę Was, wezmę tylko „coś” z jurty i was zaprowadzę. Mongolska uprzejmość nie zna granic.
Jedziemy więc za gościem przez pół godziny do jurty, z której zabiera „coś” i ruszamy w dalszą drogę nad wymarzoną rzekę. Kolejne pół godziny i wreszcie : jest. Rzeka wije się leniwie wśród wysokich trzcin.
– Tu- mówi- tu możecie łowić, po czym sam rozbiera się do nagusa i dyndając przez chwilę mikroskopijnym elementem zaliczanym do pierwszorzędowych cech płciowych biegnie w kierunku wody by wskoczyć do niej na tak zwaną bombę z niewysokiej skarpy ku naszemu zaskoczeniu.
No to łowimy- przez moment jeszcze przyglądając się jak otyły Azjata pływa klasycznym pieskiem.
Po pół godzinie bezowocnego biczowania wody dajemy za wygraną i wracamy na miejsce startu, gdzie ponownie możemy podziwiać atrybuty męskości naszego nowego przewodnika rozłożonego brzuchem do góry na różowym ręczniku. Różowy ręcznik był właśnie tym tajemniczym „czymś” zabranym z jurty.
– Tu chyba nie ma ryb- mówimy w jego stronę, licząc na jakieś wyjaśnienie
– Może i nie ma- mówi jak gdyby nigdy nic i proponuje:
– W takim razie wracajmy.
Odwieźliśmy Mongoła do jurty, za której maleńkimi drzwiczkami zniknął w mgnieniu oka bez słowa pożegnania.
– Zabrał nas nad rzekę żeby się wykąpać- skwitował Artur, po czym dorzucił
– Jebaniec – i już w moim kierunku
– Mongolska uprzejmość nie zna granic.
Jedziemy na Tolbo.

Mongolskie jurty ustępują miejsca kazachskim. Mongolskie drzwi mają zwrócone na południe, zaś kazachskie– na wschód.

Zatrzymujemy się przy jednej z takich jurt. Z wnętrza wyłania się może 13-to letni chłopiec z orłem na przedramieniu. Jego ojciec jest znanym w okolicy myśliwym polującym z pomocą orłów na wilki i lisy. Niedaleko stąd w miasteczku o tej samej nazwie co jezioro- Tolbo odbywa się rokrocznie festwal polowania z orłami.

Polowanie z orłami to prastara tradycja mongolskich Kazachów. Ptaki podebrane z gniazd nie cieszą się zbyt wielkim uznaniem, najwartościowsze są te schwytane w wieku dojrzałym. Po 5 latach służby birkut wraca na wolność, oznaczony białą wstążką, która jest gwarancją swobody do końca życia.

Zdarzenie z orłem przywołuje obraz Rene Bo Hansena „ Syn łowcy orłów” z 2009 roku. Nastoletni Bazarbai – tytułowy syn łowcy orłów – mieszka wraz z rodziną gdzieś na stepie, pewnie w tych okolicach. Ojciec pragnie, by jego najmłodszy syn kultywował tradycję odławiania i tresury orłów. Uczy go, jak pracować z orłem, lecz Bazarbai nie pała entuzjazmem z tego powodu. Wyrusza z ojcem na zawody polowania z orłami…

Poluje się zimą. Teraz jest martwy sezon. Orły zarabiają na siebie pozując do zdjęć z przygodnymi turystami.
Wieczorna rybałka na jeziorze dupy nie urywa. Kilka niemiarowych lipków i oczywiście osmany. Ich ilość w porównaniu z Chjargasem jest żadna. Jedna ryba na półgodziny.

Postanawiamy rano się zwinąć i udać do Parku Narodowego Tsambagarav na rzekę Buyant.

W rzece jest sporo lipieni ale niewielkich rozmiarów. Zazwyczaj ryby nie przekraczają 35cm. Jedynym szczęściarzem jest Grześ, któremu udaje się wyholować rybę długości 51 cm.

Dochodzimy do kanionu. To serce rezerwatu- dwunastokilometrowy odcinek rzeki bez możliwości dojazdu autem.

Być może tu gdzie łowimy ryby są przetrzebione a w kanionie zachowała się nietknięta, dziewicza populacja. Może tak a może nie. Część grupy postanawia to sprawdzić zapuszczając się w głąb kanionu.

Pozostali planują objechać górę i odebrać wędrowców 12 km wyżej. Objazd to około 50 km przez góry. Życzymy piechurom połamania i rozpoczynamy naszą objazdówkę autem. Bahanka początkowo z łatwością radzi sobie z niedostępnymi górami. Niestety wkrótce przychodzi załamanie pogody i zaczyna padać deszcz, który powyżej dwóch tysięcy metrów zamienia się w śnieg. Im wyżej tym gorzej. Śnieżyca sprawia, że nie widzimy drogi. Raz po raz ślizgamy się i obsuwamy z podstępnych zboczy. Gotuje nam się woda w chłodnicy. Wysiadamy i z sączących się skalnych źródeł nabieramy wody do butelek aby napełnić chłodnicę. Pod skałą dostrzegam jakieś rozszarpane zwierzę. To koziorożec – mówi Batsukh. Musiał dopaść go irbis. Kawałek dalej leżała czaszka z ogromnym porożem owcy argali. Szkoda, że jest taka pogoda, gdyby było słońce może moglibyśmy zobaczyć na zboczach koziorożce albo argali. Ponoć jest ich tu jeszcze całkiem sporo.

Jedziemy dalej. Na przełęczy dostrzegamy parę zgarbionych ludzkich sylwetek walczących z lodowatym wiatrem i śniegiem. To babcia z wnuczką próbuje powrócić przez góry do swojej jurty.

– Zatrzymaj się- mówię do Batsukha. Zabierzemy je i zawieziemy dokąd chcą bo jeszcze gotowe zamarznąć po drodze.
Batsukh ucieszył się na moje słowa. Natychmiast zatrzymał auto i zaprosił zziębnięte niewiasty do auta.
Sam nie zaproponował podwiezienia, czekając na naszą reakcję uważając, że skoro mu płacimy i wynajęliśmy jego auto to mamy nie tyle decydujący co jedyny głos w sprawie użytkowania i przeznaczenia samochodu… że nie wypada mu nawet czegokolwiek proponować.
Taka mentalność.
Droga w dół poszła sprawniej i po czterech godzinach dojechaliśmy od drugiej strony do granic kanionu.
Wkrótce pojawili się piechurzy. Niestety woda w kanionie pędziła jak szalona i niewiele było miejsc do łowienia. A te nieliczne nie oferowały niczego sensownego.
Rozbiliśmy obóz, rozpaliliśmy ognisko i zastanawialiśmy się nad dalszym planem wyprawy.
Gdzieś w okolicy muszą być większe lipienie.
Naszej dyskusji przypatrywał się Batsukh, wreszcie podszedł i powiedział:
– Ja wiem gdzie są te duże lipienie których szukacie
Natychmiast zamilkliśmy i skierowaliśmy nasze spojrzenia w jego kierunku wyczekując dalszego ciągu
– Jesteście dobrymi ludźmi- kontynuował, zabraliście z drogi staruszkę z dzieckiem i zbaczając z własnej drogi odwieźliście do jurty.
Powiem wam gdzie są te ryby. Mam brata , który mieszka w jurcie w górze rzeki Howd.
On czasami łowi ryby i zawsze kiedy pójdzie z wędką nad rzekę przynosi cały worek. Możemy tam pojechać jak chcecie.
– Pewnie, że chcemy. A to daleko stąd? Jutro mamy ostatni dzień na łowienie, potem musimy wracać do Ułan Bator.
– Jakieś 4 godziny jazdy.

– Daleko. A możemy ruszyć jeszcze dziś- zasugerowałem nieśmiało pamiętając , że Batsukh miał ciężki dzień za kółkiem, przeprawa przez góry a i godzina była już poważna.
– To wasza wyprawa, wy decydujecie. Ja jestem gotowy.
Tak szybko nie złożyliśmy obozu chyba nigdy dotąd. Do rzeki dotarliśmy około 10-tej wieczorem. Zmierzchało ale wciąż było jeszcze na tyle jasno by rozłożyć namioty i wędki.

Pierwszy wody dopadł Artur by po kilku sekundach krzyknąć:
– Siedzi.
Podbiegamy do niecierpliwego łowcy by podziwiać ałtajskiego, zębatego lipienia słusznych rozmiarów. Ryba ma 55 cm.

Nim robi się całkowicie ciemno wszyscy z nas pokonują kilka ponad półmetrowych lipieni.
Jutro czeka nas obiecujący, pracowity, ostatni dzień wyprawy- z tą myślą zasypiamy.
Czy ten dzień rzeczywiście okazał się pracowity?
Nie można zaprzeczyć.
Złowiłem 97 lipieni, pozostali uczestnicy podobnie. Żaden co prawda nie przekroczył 60-ciu centymetrów ale i tak byliśmy przeszczęśliwi a poza tym mamy po co wracać.


Miejscowy arat powiedział nam , że jak byśmy pojechali wyżej, znacznie wyżej na przelew między jeziorami to tam moglibyśmy złapać nawet 80-cio centymetrową rybę. Tutaj takie się nie zapuszczają.

Gdzie zapuścimy się następnym razem już wiedzieliśmy.

tekst: Mariusz Aleksandrowicz
zdjęcia: Tomasz Gancarz, Maciej Wiankowski, Grzegorz Kempys Artur vel Artiur, Mariusz Aleksandrowicz

* w fotorelacji zamieszczono zdjęcie płótna autorstwa uczestnika wyprawy Grzegorza Kempysa